poniedziałek, 27 grudnia 2010

Cicha noc.

No i już. Święta, święta i ...
Tylko choinka błyska do nas co jakiś czas na wspomnienie. I znów zapada cisza...
Można w końcu usiąść wieczorem i się nią nacieszyć. Wszak już nie trzeba biegać dookoła w nerwowej gorączce przygotowań. Teraz można spokojnie dojeść te "święta". ;)


...a Nowy Rok już czai się za rogiem. Ciekawe co przyniesie?

sobota, 18 grudnia 2010

Śniegmageddon oraz inne "paraświąteczne" ciekawostki.

Coraz bliżej święta, coraz bliżej święta....
Słyszałem, że mikołajowa ciężarówka coca-coli nie przejeżdża w tym roku przed oczami telewidzów. Zakładam, że dla niektórych bez niej to już nie to samo. To tak jakby część jakiejś odwiecznej tradycji uległa zapomnieniu. Smutek i nostalgia. Ja na przykład nie wyobrażam już sobie świąt bez podarunku od mojej szefowej, która to najwyraźniej czyta co roku w moich myślach dając mi podarunki o których nawet nie marzyłem.
Otóż w zeszłym roku obdarzony zostałem z znienacka podkładką pod mysz (niestety optyczna na niej nie działa) z moją podobizną wydrukowaną na niej. Możecie sobie wyobrazić jak bardzo starałem się trzymać "fason" rozpakowując wręczony pakunek.
W tym roku natomiast, znów dałem się zaskoczyć. Bo nie spodziewałem się, że moja szefowa postępuje cyklicznie. W przepięknej połyskującej torebeczce odnalazłem co? Brelok do kluczy (chyba) ze zdjęciem. Chyba łatwo się domyślić czyja morda z niego spoziera. Zresztą, zobaczcie sami.
I proszę, nie pomyślcie sobie że nie doceniam wysiłku czy gestu. Doceniam. Aczkolwiek powiedzmy, na swój sposób.

Czyż to nie urocze? Nie potrzebuję już lustra...
Ktoś chce obstawiać co będzie podarunkiem w kolejne święta? Ja się boję pomyśleć..

Co do śniegmageddonu  to choćbym nie wiem jak poważnie chciał do tego podejść to niestety nie mogę. Dziś Wielka Brytwanna została dosłownie obezwładniona przez płatki śniegu w liczbie nie przekraczającej 35 cm licząc od podłoża oczywiście. Nam natomiast poranne opady, nie wiedzieć czemu, naprawdę znacząco poprawiły humor. Właśnie śnieg dopełnia atmosfery świątecznej i sprawia że coś się dzieje (czyt. zmienia). Tego nam zdecydowanie brakowało. Hurraaa!
Ale podróżować nie było łatwo. Zresztą jak widać poniżej, głównie ze względu na pozostałych uczestników ruchu którzy rozwijali zawrotne prawie 50km/h. i nie wiedzieli co się dalej z tym robi.
Nikt tu nawet nie słyszał o piaskarkach czy pługach...taka dzicz można by rzec. I dobrze...



Jak Kaśku wspomniała, video wstawiamy na bloga ku uciesze oglądających. Ale na jutuba już nie. ;) 

Pozdrawiamy tuż przed świątecznie! 

niedziela, 28 listopada 2010

Mrożona kaczka i marchewkowe wypieki...

Nie napiszę że przyszła zima bo zabrzmi to co najmniej śmiesznie. I nie napiszę dziś też nic innego, ciekawego...
Wstawię po prostu zdjęcia. I pozdrowię ciepło wszystkich czytających. Oby do świąt! Potem będzie już z górki. Miejmy nadzieję...

 W poszukiwaniu pomysłu na niedzielny obiad, Kaśku przebiera w kaczkach.

 Nie wietrząc podstępu, niektóre zaufały jej do niebezpiecznego stopnia. Chlebek bez masełka, niestety.

NO CHYBA NORMALNIE UDUSZĘ!!!, 

 A po powrocie ze spaceru, ciasto marchewkowe, jakkolwiek dziwnie to brzmi, smakowało pysznie. 
Kaśku upiekła własnoręcznie z marchewek które Marcinu ukopał...w sklepie.
Przepis w komentarzach się znajdzie...jeśli potrzeba takowa zajdzie. 

środa, 17 listopada 2010

Nowemberowe nic.

Oglądam mecz. Uwaga, na pewno przegramy. Niestety, jest tak za każdym razem jak włączę mecz i zdecyduję po której stronie być. Niektórzy nawet zakazali mi oglądać mistrzostw...
Żyjemy. Wiem, dawno nic tu nie napisaliśmy. I to nie to, że nie było o czym. Raczej nie było kiedy. Chociaż to też wymówka.
78% anglików po trzydziestce nie stroni od rozmów o pogodzie mając ten temat w zanadrzu na wypadek niebezpiecznie przedłużającej się ciszy. Właśnie zacząłem sobie uzmysławiać, że mnie do tubylców jeszcze daleko. Moim tematem w zanadrzu jest raczej 'co dziś na obiad?'.
Tęsknimy za spokojem, przynajmniej ja. Kaśku się chyba podobają te tzw. 'happy hours' spędzone w sklepach. A ludzi tam coraz więcej. I jakoś chyba mniej się słyszy o 'kryzysie'.
A takie krainy łagodności jak poniżej to już tylko na zdjęciach.

 

Ściskamy w biegu przedświątecznym. Choć zdawałoby się że na to jeszcze za wcześnie....
ps. Do przerwy 1:0.

wtorek, 26 października 2010

Szósta dwadzieścia rano.

Niby wcale nie tak wcześnie. Jak w sam raz powiedziałby kto inny. Ale jak dla mnie i Kaśku to zdecydowanie nieodpowiedni czas żeby się obudzić. A co dopiero wstać, się ogarnąć i pójść. I tak prawie codziennie. Ale nic to. Można się przyzwyczaić. Popaść w rutynę. Zautomatyzować się. Zaufać móżdżkowi i iść za zapachem kawy. I nic w tym złego. Skoro pozwala to przetrwać te najgorsze chwile poranka znaczy się że działa. Fajnie tak sobie w półśnie bytować aż, powiedzmy do drugiego śniadania.
A ja się cholera muszę rozbudzać wcześniej. I nici z tej całej automatyki. Nici z szybko mijających poranków.
Jakbym nie mógł spokojnie pójść sobie tą samą, codzienną drogą do pracy. Jak by to było źle nie zwracać uwagi na pana, który jak zwykle schludnie ubrany mija mnie dziś trochę wcześniej. I najwyraźniej w pośpiechu nie zdążył zaczesać się dokładnie z lewa na prawą. Czy nie mógłbym tak po prostu, bez angażowania zbytniej uwagi przejść obok rzędu samochodów bez dostrzegania, że czarny focus stoi dziś przed zieloną corsą. A pani otwierająca na ósmą zakład pogrzebowy ma nowy płaszcz. Kot spod jedenastki nie czekał na mnie tego ranka na okiennym parapecie jak to zwykł czasami czynić. O, pan listonosz doszedł już do siódemki, czyżby mniej rachunków do rozniesienia? Potem pod górkę i ponad kanałem, dziś łabędzie po prawej a kaczki po lewej. A na teskowym parkingu pozdrawiam uśmiechem pana, którego niemal codziennie widuję dokładnie w tym samym miejscu, ale siedzącego w innym samochodzie. Skąd on je bierze. Kiedyś podejdę i go zapytam...ale nie dziś. Jeszcze nie dziś. Dziewczyna na rowerze, tego ranka zupełnie spóźniona z rozwianą fryzurą omal mnie nie rozjeżdża. A za nią dwóch polaków w żółto-niebieskich ubraniach roboczych wolnym krokiem podążających do pobliskiej fabryki. Słychać jeszcze kilka zwyczajowych kur@$% i japier$%@* po tym jak mijają mnie na przejściu. Czyż nie lepiej było by jeszcze sennie 'nie kontaktować'. Za zakrętem pani, co dzień rano dreptająca na cmentarz. Jest dziś wyraźnie szybsza. Potem dostawcy do winiarni - no tak, przecież dziś wtorek. No i taksówka, pod jednym z domów - dzisiaj złote volvo. Niektórzy to mają szczęście być dowożonym do pracy. Jeszcze parę pękniętych płytek chodnikowych. Tu bez znaczących zmian. I, o nie, znowu nam żywopłot podskoczył trzeba będzie go ciachnąć. Klucze, klucze...gdzie jak je znowu schowałem. Zamek, klamka. Już. Znowu dotarłem. W pełni świadomie, niestety.


 A mogło być tak sennie...

wtorek, 19 października 2010

Na zachodzie bez zmian.

Znów zaniedbaliśmy wieści z krainy deszczowców. Zganiam na pogodę, a co. Strasznie zniechęcająca. Jak nie pada, to leje a potem znowu mży. A wszystko poprzeplatane słońcem znienacka i ciepłem znikąd. Fioła można dostać. Nawet dawka potasu z trzech kilo bananów zjedzonych w ciągu ostatnich dwu dni, nie poprawia humoru. Jedynie trawienie. W każdym bądź razie jeszcze nie przywykliśmy. Ehh...znowu piszę o pogodzie. 
Dla zmylenia samego siebie wypożyczyłem dziś książkę z biblioteki o dalekim kraju na literę N. To będzie taka lektura odciągająca. Jak nie zadziała to pójdę do teska popatrzeć na świąteczne dekoracje. Bombki mi się zawsze mile kojarzyły.
Kaśku natomiast ma inne sposoby. Ostatnio ukisiła półtora słoika kapusty. Wczoraj nastawiła zaczyn na barszcz biały. A i szydełkiem mnie nieraz w półdupek ukłuje. Takie tam, samo życie.
Za to na wschodzie całkiem sporo nowego (na wschodzie od naszych obecnych współrzędnych - żeby nie było jakichś nadinterpretacji). Wnosimy oczywiście po naszej krótkiej aczkolwiek obfitej wizycie domowej zaledwie dwa tygodnie temu. A było tak: Panna Katarzyna wzięła sobie za męża kawalera Piotra, mojego ciut mniejszego braciszka. Choć sam nie wiem czy pisząc ‘mniejszego’ mam na myśli wzrost, wagę czy rozmiar buta – bo w żadnym razie się to nie zgadza. Więc weselicho było jak się patrzy. Od soboty 9 października mamy już nową bratówkę. Miły pan fotograf Artur może zresztą zaświadczyć jak żeśmy się wyhulali korzystając z tej radosnej okoliczności. Mamy nadzieję, że i jemu udało się zażyć choć trochę tego weselnego klimatu. Choć nie było to łatwe, bo roboty miał nie mało. Ogarnąć te wszystkie wygibasy ciotek i wujków i nie dostać przy tym zawrotu głowy to nie lada wyczyn. Ale dał radę i to z łatwością. Widać było że się już w tym rzemiośle wyrobił.  Dzięki wielkie Artek!
Na zdjęcia trzeba będzie jeszcze poczekać – jasna sprawa. Ale jak się tylko jakieś przebłyski pojawią to się je tu gdzieś też będzie dało zobaczyć. Się zatroszczymy o to.
Niestety, po wszystkim trzeba było powrócić do naszej codziennej normalności. Choć może to I dobrze, wszak święta już za rogiem, jak to mawiają tubylcy. I znowu z normalnością trzeba się będzie rozstać. Ale to już inna historia... :)

...a Kaśku już wypatruje Świętego Mikołaja. ;-)


ps. A jednak coś się znalazło. Teaser ze zbliżającej się premiery hitu sezonu (przynajmniej dla niektórych) można zobaczyć po kliknięciu na ten LINK.
Suspens niczym dzieła Hitchcocka. ;-)

piątek, 1 października 2010

Przez okno.

Jak się masz zaniedbany blogu? Mam nadzieję, że wybaczysz mi moją abnegację.
Dziś wieje i pada. Fajnie. Suuper. :-/ Ale nie wiedzieć czemu, od zawsze działa to na mnie wręcz magnetycznie przyciągając do okna. Zostało mi tak pewnie ze szkoły, gdy wlepianie wzroku w okno było swoistą ucieczką świadomości  przed wiadomo czym. Więc z nosem odciśniętym na szybie siedzę i patrzę. Jak się drzewo kołysze, drewniany płot nasiąka, cieknie po ścianie i zaparkowanych blaszakach oraz leje się z rynny. Suuuper. Ani żywej duszy. Widok prawie jak z widokówki tyle że z jakichś terenów podtopionych. Ogrom wydarzeń normalnie, sekunda po sekundzie. Aż trudno nadążyć. Czas upływa nie wiadomo dokąd. A ja w bezruchu. Tylko gałki oczne: w lewo, w prawo...nie koniecznie za kroplami.
Odkąd przeprowadziliśmy się z dala od ruchliwego centrum, ciężko jest mi znaleźć punkt odniesienia przydatny w tej obserwacji. Nie dostrzegam już jak zmienia się nasze otoczenie względem upływających dni. Pomyślałem, że było by miło odnaleźć to coś nawet w tym, z pozoru banalnym widoku. Aczkolwiek, muszę przyznać, wcześniej było to łatwiejsze. Kiedyś się siadało z kubkiem herbaty i aparatem. Parapet był bardzo nisko. I się obserwowało przez te jasne, duże szyby z wysokości pierwszego piętra. I czas biegł jakoś szybciej.
A dziś się wlecze...W sumie czuję, że potrzeba mi takiego nic nie robienia. Może właśnie po to żeby popatrzeć na rzeczy inaczej. No to patrzę zatem...i cisza.
Poniżej kilka, najciekawszych moim zdaniem, z obserwacji przez okiennych z poprzedniego adresu. Podkreślę jedyne, że śnieg należy tu raczej do rzadkości nie mniejszej niż fale upału którymi nazywa się tu temperatury sięgające około 25 'C.


Przechodzące fronty, zawsze gdy przetaczają się po niebie powodują że zadzieramy głowy.


Sobota rano, nagłe odkrycie śniegu i leniwy "paraliż" miasteczka.

  Sobota wieczór, ani śladu wcześniejszego paraliżu.

Pozdrawiamy ciepło! 

niedziela, 19 września 2010

A miała być szarlotka...

...gdyby nie to, że ani Kaśku ani Marcinu nie potrafią upiec jabłecznika który sprostał by tym, które kiedyś skosztowane zapadły jako wzór w naszych kubkach smakowych. A nasze własne kończą się jedynie dość smacznym zakalcem. Postanowiliśmy zatem zmienić zachciewajkę. Kaśku wygrzebała gdzieś przepis na ciasteczka. Ja poleciałem do sklepu i przed wieczorynką uwiódł nas zapach pieczonych owoców na francuskim cieście. Nawet kawę do nich zaparzyliśmy i zrobiło się ciepło i przyjemnie. Szkoda, że nie było nikogo w pobliżu. Bo bardzo chętnie byśmy się podzielili. Nawet talerzyk był przygotowany...a tu ani puk puk.


Przepis bardzo prosty. Kaśku poleca - przygotowanie zajęło 15 min. [ Bo ciasto było gotowe ze sklepu ;) ]

środa, 15 września 2010

Kaszlemy.

Tak, jeszcze wczoraj smarkaliśmy a dziś już kaszlemy. - To Kaśku nałapała gdzieś jakichś zarazków i postanowiła z nimi po obcować. Nie wyszło, jak nie trudno odgadnąć, jej to na zdrowie. Biedaczysko, musiała być zdana na łaskę mojego rosołu...
A jak do tego doszło?! Jest wiele przypuszczeń. Zaraźliwe bakterie mogły się znajdować na źdźbłach trawy po których toczyliśmy kule rozgrywając śmiertelnie poważne partyjki bowls'ów [nie wiem jak przetłumaczyć angielską wersję francuskich buli]. W każdym bądź razie, Kaśku mnie ograła.



 
Kolejna hipoteza uwzględnia wirusy mogące się znajdować na polu pełnym krowich i kozich odchodów, na którym to zmagaliśmy się z siłami nieokiełznanej natury. Tym razem natura dała nam popalić śmiejąc się z niedostatków naszego przygotowania fizycznego. Musimy przyznać, że daliśmy się porwać wichrowi wydarzeń który przeciągnął nas bezlitośnie i na końcu, wieczorem porzucił na tamtejszym w polu.





Cóż, tymczasem nie pozostaje nam nic innego jak wypicie herbaty z sokiem malinowym. Jak tylko przestaniemy kaszleć, na pewno pójdziemy poszukać gdzieś innej zarazy - co by się nią oczywiście zarazić. ;-)


Zdjęcia: Aleš Chaloupka. 
Dékuji!

środa, 8 września 2010

Kaśkowe wypieki.

Kaśku zdecydowanie ma to do siebie, że potrafi zmienić zwykłe środowe popołudnie w dosyć specjalnych kilka godzin. I nie piszę tego bynajmniej aby się jej podlizać. ;)
Tym razem postanowiła, że po raz już kolejny przystąpi do operacji 'chleb'. Wszystko dziś popołudniu toczyło się wokół tegoż celu a czas upływał nam głównie na oczekiwaniu, najpierw na wyrośnięcie ciasta po uprzednim zmieszaniu odpowiedniej receptury. Potem na przełożeniu tego dzieła do foremki, aż w końcu na absorbowaniu zapachów ulatniających się z piecyka.  Tego fragmentu nie da się opisać. Jest to miej więcej to co czujemy nosem około 5-6 rano biegnąc w stronę przystanku autobusowego i mijając samochód dostawczy prosto z piekarni. Podpowiem - nie były by to spaliny ani bukiet perfum pana kierowcy. Takiego prawdziwego zapachu chleba, na półrocznym zakwasie jednakowoż nie da się tak łatwo wyczuć w przyrodzie jako że, jak mniemam,  jest on gatunkiem na wyginięciu. Wyrastający od wczorajszego wieczora ukazał się wreszcie naszym oczom. Dopadliśmy go z nożem prawie od razu jak tylko pozwolił się dotknąć. Dużo nie zostało. Na szczęście zdołałem zrobić zdjęcia. A co tam, wstawię i podrażnimy się. Kaśku, aczkolwiek jest chętna udzielić wszelakich informacji dotyczących receptur i procedur jeśli ktoś ma ochotę spędzić tak sobotę (tani rym ;-]).




Tutaj szyneczka gdzieś zniknęła, jak tylko się wzrok z niej spuściło. Dziwne, nieprawdaż...a zdrowych pomidorów to się nikt nie chwycił.

poniedziałek, 6 września 2010

Ostroooowiec.

Jak w tytule. Moja 'niezawodna' i 'nieomylna' jak zwykle pamięć podpowiada, że niniejsze zdjęcia  popełnione zostały w Ostrowieckim kościele. I nie wiem czy się jeszcze jej słuchać. Coś mi mówi, że jednak tym razem, dla odmiany mogę mieć rację. ;)
A było to uuuu, dawno...
'Gońcie go' - pamiętam okrzyk Justy na widok uciekającego busa relacji Ostrowiec - Kielce. Po czym, po dogonieniu go okazało się że był to bus do gdzie indziej. Cel naszego zebrania grupowego w tym przypadku jest wiadomy/widomy, zresztą można go wywnioskować również po fryzurze Justy. ;) Jedynie czasoprzestrzeń pozostaje do odgadnięcia. Spróbujemy?


Na powyższym od lewej góry z lekka sztucznymi uśmiechami stoją: Ewelinka (chowa się z tyłu), Ciocia Kasia, Viniu, Kołdra, Wiśnia, Justa a za nią z gitarą Janusz, Ika, Miszczu, dalej po prawej Jacek z Justyną.
Na pierwszym planie nogi Papugi oraz ona sama i Kaśku. Mam nadzieję, że wymieniłem wszystkich i nikt się z tyłu więcej nie chował.

Jedni grali, się wysilali, w powadze stali, a inni się do zdjęć uśmiechali. ;) Ciekawe czy to już podczas ceremonii?

Justyna, Kwiat i bloki. Również impresja. ;)

Miejsce: Ostrowiec, kościół...(?)
Cel: Wprowadzenie elementu radosnego w ceremonię ślubną. ;)
Czas: (?)

piątek, 3 września 2010

Kiedy? Kiedy?

Jeszcze jeden wpis tego popołudnia.Wygrzebane - wiadomo skąd. Zakurzone były nieźle. Przedmuchałem, patrzę i coś jakby świta. Pamiętam, że zebraliśmy się w gronie dość dużym i oglądaliśmy zdjęcia (albo jakąś prezentację). Pamiętam, że herbata była z cukrem. Pamiętam, że na zewnątrz był śnieg ale w kominku nie płonęło (bo chyba się drewno skończyło). ;) Adam zmywał bo był pierwszy raz (albo i nie). Guzik był chyba pierwszy raz. W chatce na Wojewódzkiej się to działo - mam nadzieję, że nic nie pokręciłem. Tym razem obstawiam, że to zima 2006 - styczeń/luty.


Powyżej od lewej góry: Ewelinka, Kasia, Jola, Fil (schowany za Jolą), Viniu, Ika.
Od lewego dołu: Ciocia Kasia, Bulinka, Dżasta, Kaśku, Guzik (koło taboretu), Art.

Męski kwiat to: od lewej: Adam, Art, Guzik, Sylwek, człowiek z żółtym kubkiem i czerwonym nosem, oraz Viniu. Herbatka w męskim gronie w zaciszu kuchni! To jest to.

'Skupienie nad zlewem'. Impresja.

Gdzie: Kielce, Wojewódzka.
Kiedy: Zima 2006 (?) - 'schyłek 2006' [Edycja za Viniową podpowiedzią]
Cel wyższy: (?) - 'komisyjne oględziny zapisu wideo z kamery monitorującej poprawność składanej przysięgi przez obywatela Pawła wobec obecnej obywatelki Eweliny'. Komisja orzekła co następuje, cytuję: 'powiedział, ...powiedział'. [Edycja za Viniową podpowiedzią czyli jak wyżej]. :)

Aromatycznie.

Kolejne popołudnie. Kolejne sięgnięcie do spodu szuflady 'z przeszłością'. Ręka weszła mi tym razem aż po łokieć. I wróciła ze zdjęciem poniższym.
Czuć kawą, zmieloną, świeżą aż wierci w nosie. I ciepłem bijącym z za lady... nie tylko od włączonych palników do przyrządzania kawy. Słychać jak tygielki z wolna bulgoczą. Już prawie gotowe do wykipienia po turecku. Kardamon już przygotowany. I jazzowe, melodyjne sączenie, dochodzące z głośników ukrytych w grubo-tkanych po-kawowych worach. Tuż tuż przed zamknięciem, gdy można było zakraść się za ladę, albo położyć ręce na gruboskórnych kongach stojących przed masywną, drewnianą ladą. I spokój. Już chyba nikt nie wejdzie. Po kawie będzie można pomóc pozamiatać dookoła stolików i zaciągnąć kratę okiennicy. ... I pójść.


Miejsce: Pożegnanie z Afryką. ul. Leśna. Kielce
Postaci: Papuga i Kaśku.
Czas: ? - 5 lipca 2005 [Edycja po zapewne słusznej sugestii Moniki]
Idę zaparzyć kawę, chce ktoś?

poniedziałek, 30 sierpnia 2010

Z cyklu: Obciach popołudnia

Poniedziałkowe popołudnia czasami dłużą się nadzwyczajnie. Dzisiejsze jest jednocześnie kontynuacją długiego weekendu co tym wypadku jednak ma swoje plusy. Ponieważ wróciliśmy dziś w nocy z naszego wypadu na północ, mam ja (bo Kasia poszła na 'drugą zmianę') chwilę na tzw. nieproduktywne spędzenie czasu. Zanim zrzucę bieżące zdjęcia z aparatu i gdzieś je tu wkleję niebawem, cofnę się trochę w czasie.
Sięgnąłem znowu do 'szuflady' jako że poprzednie posty spotkały się z dużym, jak na ten blog odzewem [ Dzięki! :-) ].
Moją uwagę przykuło tym razem zdjęcie poniższe. Wiem gdzie zostało zrobione, wiem kto je zrobił. Pamiętam większość ze sfotografowanych po imieniu ;-) (zapomniałem jak miała na imię współlokatorka Cioci Kasi) i co najważniejsze, zapomniałem kiedy to spotkanie miało miejsce. Ktoś pomoże? Poleje bilobilu?
Pamiętam, że trzeba było wypić herbatę żeby można było dostać pepsi. :) Sztywne zasady u Cioci.

Od lewej dół: Ewelinka, Bulinka, Dżasta, Fil oraz osoba z wytrzeszczem.
Od szczytu pozostali: Ciocia Kasia, Majka, Monika, Marzenka, Kasia, Viniu. Sylwek - po drugiej stronie lustra.
Lokalizacja: Seminaryjska - (u Cioci Kasi)
Dziewczynka stojąca po lewej (?)
Data (?)
Cel (?) - wiem, że towarzyski ale zastanawia mnie czy był jakiś jeszcze?
Dzięki! :)

środa, 25 sierpnia 2010

Z cyklu: Obciach popołudnia - uzupełnienie.

Uzupełnienie wpisu poprzedniego jest mianowicie następujące: Weekend marcowy okazał się oczywiście majowym - Dzięki Iko! Ika również zwyciężyła w konkursie "w co grają grzeczne dzieci?". Gratulujemy posiadania wciąż zadowalającej jeszcze pamięci. ;) Trochę jej zazdrościmy również.
Dalszym rozwinięciem tematu i tęsknym wspomnieniem weekendu owego niechaj będę dwa poniższe zdjęcia.


Przyznaję, nie potrafię skomentować tego co widać powyżej. Zdjęcie to jest, jak widać na pierwszy rzut oka, nad wyraz wieloznaczeniowe i jego odbiór myślę, powinien pozostać bardzo indywidualny.

A tu już wszyscy weekendziarze w komplecie.
I to by było na tyle jeśli chodzi o maj 2006. Ale oczywiście to nie koniec cyklu. Moja łapa wędruje już powoli do kolejnej szuflady...strach się bać.
Pozdrowienia! Hej.

wtorek, 24 sierpnia 2010

Z cyklu: Obciach popołudnia.

Wciąż grzebię po szufladach zdjęciowych. Czasami to aż strach głębiej rękę włożyć. A jak już coś wyciągnę to myślę sobie, co się będę sam cieszył. Podzielę się. Niech się inni też uśmiechną na widok tych dziwactw.
Oto pierwsze.


Od lewej począwszy od czerwonego kapturka, bawią się następujące dzieci: Moniczka, Ania, Justynka, Adaś, Robercik, Kasieńka, Dominiczka. Arbitrami raczej bezstronnymi są Marysia i Staś.
Ciekawe czy ktoś zgadnie w co się bawią grzeczne dzieci. Dla przypomnienia, miało to miejsce podczas jak mniemam, jednego z majowych [edytowane] a nie jak mi się uprzednio wydawało marcowych weekendów roku pańskiego 2005 [edytowane po słusznej sugestii Iki] spędzonego w Piekoszowskim Domu dla Niepełnosprawnych. Pamiętam, że Wojtek zatrzasnął się wtedy w łazience i musieliśmy się do niego udać po gzymsie. W ramach podziękowania miałem zostać obdarzony bezwładnym uściskiem który w ostatniej chwili udało mi się powstrzymać. Życie było takie nieskomplikowane...


Reszta weekendowiczów od lewej (aczkolwiek wciąż nie wszyscy): Robo, Marcinu, Kaśku, Fujara, Wojtek, Ika, Dżasta, Papuga.

niedziela, 22 sierpnia 2010

Zdjęcia z czerwonym w tle.

Zrobię wyjątek. Napiszę parę słów w to leniwe, niedzielne do południe łamiąc zasadę pisania popołudniowego. Trudno, chyba można od czasu do czasu nagiąć własną regułę.
Tak czy siak, przeglądając ostatnio głębiny komputerowych szuflad, wygrzebałem kilka sentymentalnych obrazków. Niby nic szczególnego, ale szczery uśmiech wywołały. Pierwsze z serii wykopalisk, to zdjęcia z 'czerwonym w tle' czyli niczym (nikim innym -też brzmi tu właściwie) jak naszym ulubieńcem - czerwoną sto dwudziestką szóstką pe marki fiat. Ehh...Ileś my razem przebyli. Ci co mieli to niewątpliwe szczęście odbycia w nim ponadczasowych podróży - wiedzą jakie wrażenia tu wspominam. Jestem również pewien, że Wam jak i mnie nie jedne wspomnienia na jego widok wracają. Te dobre i te jeszcze lepsze oczywiście...Ale co by nie napisać, gdyby nie 'on' to na pewno nie było by tak samo.

A, i jeszcze chciałem prosić, jeśli ktoś posiada jakieś zdjęcie naszej 'czerwonej strzały' w tle, prosimy o kontakt. Liczymy na uzupełnienie albumu.














Nie wiele na razie, ale szukam dalej....
Hej.

wtorek, 17 sierpnia 2010

Z cyklu: Kaśku i...


W końcu znalazłem trochę popołudniowego czasu, więc powciskam kilka czarnych klawiszy. Ostatnio zbyt wiele się dookoła działo i moja percepcja chyba przestała to wszystko ogarniać. Objawiło się to bólem głowy i zniechęceniem do popołudniowej herbaty. Mam nadzieję jednak, że jest to tymczasowa niechęć. Na szczęście wszytko powoli wraca do tzw. 'normy'. A więc siedzę i myślę o czym mógłby być ten wpis... Jakieś sugestie?? ...proszę?
Wiem. Będzie o zapachu południa i skrzydlatych przybłędach, czyli Kaśku i jej towarzysze podróży. Zresztą sami sobie, drodzy czytelnicy zobaczcie.


Jak widać, gołąbki wiedzą jak się ustawić a przy tym są dosyć wścibskie.





Miałem wrażenie, że Kaśku się z nimi jakoś dogadywała po drodze. Nawet pomimo, że mówiły w innym języku. Jednakowoż chyba bez dłuższego namysłu zamienilibyśmy się z nimi na adresy. Wszak one rzymskie były. A co do zapachu południa, to jest on bardzo podobny do zapachu północy z tym że mniej wilgotny. To by było na tyle, tymczasem do kolejnego popołudnia. Hej.

wtorek, 27 lipca 2010

Bąbelek

No i jest, nareszcie!
Ziarenko zmieniło się 'malutkiego' Wiktorka. O godzinie 13.44 18-go lipca 2010 poczuł, usłyszał i zobaczył już na zewnątrz. I miejmy nadzieję, że mu się to wszystko spodobało. A jeśli nie, to będzie sobie zmieniał....
Wujek i Ciocia są z Ciebie oraz Twoich dzielnych rodziców bardzo dumni!


A więcej dla zainteresowanych tu.

niedziela, 28 lutego 2010

Czarno-biało

Siedzę przy kubku świeżo zaparzonej Earl Gray i nieświadomie, aż do chwili, oddycham w rytmie 'February Sun' w wykonaniu zespołu pana Manu Katche. No i patrzę na bloga owego bezmyślnie raczej. Bo nie mam pomysłu o czym by tu tym razem napisać. A od dość dawna już niestety ta niemoc we mnie tkwi. Co zresztą widać po częstotliwości moich wpisów. Więc może, zamiast pisania trochę zdjęć tu powklejam które powinny na spoglądającego bardziej niż moje słowa podziałać. I może chociażby jakiś komentarz do monologu mojego spowodować. Nie ukrywam, było by miło. Ale w porządku. Nic na siłę.
Zdjęcia poniższe łączy jedna klisza i jeden aparat. Tematyczność raczej różnoraka. Ale zapach chemikaliów i dotyk papieru jakiego doświadczyłem po otrzymaniu upragnionej przesyłki - zdecydowanie warte czekania.

Dla ścisłości: Aparat : Konica T3; Film: Ilford Delta 100 B&W; Wywołanie: IlfordLab Direct
Opisy poniżej. Zdjęcia w powiększeniu po kliknięciu.



  Moje ulubione drzewo w cieniu którego, latem pasą się srebrne wiewiórki.

 
Jeden z cichych i przytulnych zakątków w naszej wsi.


Bo każdy promień słońca pomaga zmniejszyć deficyt witaminy D.


 
Zima, ale tak naprawdę to nie było się czym chwalić.

 
Gdzieś w stolicy, tak na szybko, byle by nie zmarznąć...


Ales i Suzanne. Przystanek - kanapka.


 
Jason i Omar w hołdzie Michaelowi.


Portugalczyk od kuchni.

Może będzie więcej...
Tymczasem - Dzięki.