wtorek, 26 października 2010

Szósta dwadzieścia rano.

Niby wcale nie tak wcześnie. Jak w sam raz powiedziałby kto inny. Ale jak dla mnie i Kaśku to zdecydowanie nieodpowiedni czas żeby się obudzić. A co dopiero wstać, się ogarnąć i pójść. I tak prawie codziennie. Ale nic to. Można się przyzwyczaić. Popaść w rutynę. Zautomatyzować się. Zaufać móżdżkowi i iść za zapachem kawy. I nic w tym złego. Skoro pozwala to przetrwać te najgorsze chwile poranka znaczy się że działa. Fajnie tak sobie w półśnie bytować aż, powiedzmy do drugiego śniadania.
A ja się cholera muszę rozbudzać wcześniej. I nici z tej całej automatyki. Nici z szybko mijających poranków.
Jakbym nie mógł spokojnie pójść sobie tą samą, codzienną drogą do pracy. Jak by to było źle nie zwracać uwagi na pana, który jak zwykle schludnie ubrany mija mnie dziś trochę wcześniej. I najwyraźniej w pośpiechu nie zdążył zaczesać się dokładnie z lewa na prawą. Czy nie mógłbym tak po prostu, bez angażowania zbytniej uwagi przejść obok rzędu samochodów bez dostrzegania, że czarny focus stoi dziś przed zieloną corsą. A pani otwierająca na ósmą zakład pogrzebowy ma nowy płaszcz. Kot spod jedenastki nie czekał na mnie tego ranka na okiennym parapecie jak to zwykł czasami czynić. O, pan listonosz doszedł już do siódemki, czyżby mniej rachunków do rozniesienia? Potem pod górkę i ponad kanałem, dziś łabędzie po prawej a kaczki po lewej. A na teskowym parkingu pozdrawiam uśmiechem pana, którego niemal codziennie widuję dokładnie w tym samym miejscu, ale siedzącego w innym samochodzie. Skąd on je bierze. Kiedyś podejdę i go zapytam...ale nie dziś. Jeszcze nie dziś. Dziewczyna na rowerze, tego ranka zupełnie spóźniona z rozwianą fryzurą omal mnie nie rozjeżdża. A za nią dwóch polaków w żółto-niebieskich ubraniach roboczych wolnym krokiem podążających do pobliskiej fabryki. Słychać jeszcze kilka zwyczajowych kur@$% i japier$%@* po tym jak mijają mnie na przejściu. Czyż nie lepiej było by jeszcze sennie 'nie kontaktować'. Za zakrętem pani, co dzień rano dreptająca na cmentarz. Jest dziś wyraźnie szybsza. Potem dostawcy do winiarni - no tak, przecież dziś wtorek. No i taksówka, pod jednym z domów - dzisiaj złote volvo. Niektórzy to mają szczęście być dowożonym do pracy. Jeszcze parę pękniętych płytek chodnikowych. Tu bez znaczących zmian. I, o nie, znowu nam żywopłot podskoczył trzeba będzie go ciachnąć. Klucze, klucze...gdzie jak je znowu schowałem. Zamek, klamka. Już. Znowu dotarłem. W pełni świadomie, niestety.


 A mogło być tak sennie...

wtorek, 19 października 2010

Na zachodzie bez zmian.

Znów zaniedbaliśmy wieści z krainy deszczowców. Zganiam na pogodę, a co. Strasznie zniechęcająca. Jak nie pada, to leje a potem znowu mży. A wszystko poprzeplatane słońcem znienacka i ciepłem znikąd. Fioła można dostać. Nawet dawka potasu z trzech kilo bananów zjedzonych w ciągu ostatnich dwu dni, nie poprawia humoru. Jedynie trawienie. W każdym bądź razie jeszcze nie przywykliśmy. Ehh...znowu piszę o pogodzie. 
Dla zmylenia samego siebie wypożyczyłem dziś książkę z biblioteki o dalekim kraju na literę N. To będzie taka lektura odciągająca. Jak nie zadziała to pójdę do teska popatrzeć na świąteczne dekoracje. Bombki mi się zawsze mile kojarzyły.
Kaśku natomiast ma inne sposoby. Ostatnio ukisiła półtora słoika kapusty. Wczoraj nastawiła zaczyn na barszcz biały. A i szydełkiem mnie nieraz w półdupek ukłuje. Takie tam, samo życie.
Za to na wschodzie całkiem sporo nowego (na wschodzie od naszych obecnych współrzędnych - żeby nie było jakichś nadinterpretacji). Wnosimy oczywiście po naszej krótkiej aczkolwiek obfitej wizycie domowej zaledwie dwa tygodnie temu. A było tak: Panna Katarzyna wzięła sobie za męża kawalera Piotra, mojego ciut mniejszego braciszka. Choć sam nie wiem czy pisząc ‘mniejszego’ mam na myśli wzrost, wagę czy rozmiar buta – bo w żadnym razie się to nie zgadza. Więc weselicho było jak się patrzy. Od soboty 9 października mamy już nową bratówkę. Miły pan fotograf Artur może zresztą zaświadczyć jak żeśmy się wyhulali korzystając z tej radosnej okoliczności. Mamy nadzieję, że i jemu udało się zażyć choć trochę tego weselnego klimatu. Choć nie było to łatwe, bo roboty miał nie mało. Ogarnąć te wszystkie wygibasy ciotek i wujków i nie dostać przy tym zawrotu głowy to nie lada wyczyn. Ale dał radę i to z łatwością. Widać było że się już w tym rzemiośle wyrobił.  Dzięki wielkie Artek!
Na zdjęcia trzeba będzie jeszcze poczekać – jasna sprawa. Ale jak się tylko jakieś przebłyski pojawią to się je tu gdzieś też będzie dało zobaczyć. Się zatroszczymy o to.
Niestety, po wszystkim trzeba było powrócić do naszej codziennej normalności. Choć może to I dobrze, wszak święta już za rogiem, jak to mawiają tubylcy. I znowu z normalnością trzeba się będzie rozstać. Ale to już inna historia... :)

...a Kaśku już wypatruje Świętego Mikołaja. ;-)


ps. A jednak coś się znalazło. Teaser ze zbliżającej się premiery hitu sezonu (przynajmniej dla niektórych) można zobaczyć po kliknięciu na ten LINK.
Suspens niczym dzieła Hitchcocka. ;-)

piątek, 1 października 2010

Przez okno.

Jak się masz zaniedbany blogu? Mam nadzieję, że wybaczysz mi moją abnegację.
Dziś wieje i pada. Fajnie. Suuper. :-/ Ale nie wiedzieć czemu, od zawsze działa to na mnie wręcz magnetycznie przyciągając do okna. Zostało mi tak pewnie ze szkoły, gdy wlepianie wzroku w okno było swoistą ucieczką świadomości  przed wiadomo czym. Więc z nosem odciśniętym na szybie siedzę i patrzę. Jak się drzewo kołysze, drewniany płot nasiąka, cieknie po ścianie i zaparkowanych blaszakach oraz leje się z rynny. Suuuper. Ani żywej duszy. Widok prawie jak z widokówki tyle że z jakichś terenów podtopionych. Ogrom wydarzeń normalnie, sekunda po sekundzie. Aż trudno nadążyć. Czas upływa nie wiadomo dokąd. A ja w bezruchu. Tylko gałki oczne: w lewo, w prawo...nie koniecznie za kroplami.
Odkąd przeprowadziliśmy się z dala od ruchliwego centrum, ciężko jest mi znaleźć punkt odniesienia przydatny w tej obserwacji. Nie dostrzegam już jak zmienia się nasze otoczenie względem upływających dni. Pomyślałem, że było by miło odnaleźć to coś nawet w tym, z pozoru banalnym widoku. Aczkolwiek, muszę przyznać, wcześniej było to łatwiejsze. Kiedyś się siadało z kubkiem herbaty i aparatem. Parapet był bardzo nisko. I się obserwowało przez te jasne, duże szyby z wysokości pierwszego piętra. I czas biegł jakoś szybciej.
A dziś się wlecze...W sumie czuję, że potrzeba mi takiego nic nie robienia. Może właśnie po to żeby popatrzeć na rzeczy inaczej. No to patrzę zatem...i cisza.
Poniżej kilka, najciekawszych moim zdaniem, z obserwacji przez okiennych z poprzedniego adresu. Podkreślę jedyne, że śnieg należy tu raczej do rzadkości nie mniejszej niż fale upału którymi nazywa się tu temperatury sięgające około 25 'C.


Przechodzące fronty, zawsze gdy przetaczają się po niebie powodują że zadzieramy głowy.


Sobota rano, nagłe odkrycie śniegu i leniwy "paraliż" miasteczka.

  Sobota wieczór, ani śladu wcześniejszego paraliżu.

Pozdrawiamy ciepło!