sobota, 30 kwietnia 2011

Three Peaks Challenge - czyli 'górska' korona Wielkiej Brytanii ;)

Udało nam się, w końcu. Niestety nie w przeciągu 24 godzin, jak mówią zasady Three Peaks Challenge  ale ostatecznie wspięliśmy się na trzy najwyższe szczyty każdego za krajów Wielkiej Brytanii.

Zaczęliśmy od Snowdon, położonego w północnej Walii. Jedyne, w porównaniu z europejskimi górami, 1085 m.n.p.m.  nie jest jednak bułką z masłem. Zważywszy na fakt, iż podejście zaczyna się od poziomu morza, droga dłuży się jak niejedna telenowela.

  Wraz z Alešem i Mar weszliśmy na jego wierzchołek w maju 2010r.
 
  Wędrówkę rozpoczynając w maisteczku Llanberis,  szlak doprowadza nas na ten najwyższy szczyt  masywu Snowdonia  po 4 godzinnym spacerze .

 
Widok z góry jest wart każdego wysiłku. Więcej zdjęć tu.

 Później przyszedł czas na angielski  Scafell Pike, malowniczo położony w Krainie Jezior (Lake District).
Szczyt wypiętrzający się 978 m.n.p.m jest chyba najbardziej malowniczym w tym niezwykłym regionie. Szlak startuje z malutkiej wioski - Wasdale Head, położonej w samym sercu doliny Eskdale, tuż nad brzegiem cudownego jeziora Wast Water. ehh...w ogóle tam bardzo ładnie jest. ;-)



  
Sierpień 2010. Po jedynych pięciu godzinach wędrówki oraz przekroczeniu kilku spiętrzonych strumieni, siedliśmy w końcu na kamienistym wierzchołku. Aleš uprzejmie zrobił nam zdjęcie. 
Więcej tu.

 
Na zdobycie następnego w kolejce i niestety ostatniego z najwyższych szczytów, czekaliśmy prawie rok.  
Ben Nevis, o którym tu mowa, położony 1344 m.n.p.m  góruje sobie nad Szkocją.
Kwiecień 2011. Gdy około 13.00 godz. dotarliśmy do miasteczka Fort William  (trochę późno jak na wyjście w góry), gdzie ścieżka na czubek ma swoje korzenie, naszym oczom ukazało się...niewiele. Pokryte we mgle góry, mżawka złośliwie zamrażająca uszy i nos, a na dodatek nie koniecznie wiosenny wiaterek. Wszystko to jednak nie powstrzymało nas przed podjęciem próby. Jak się później okazało, jak dotąd najtrudniejszej. Ben Nevis jest jednak dosyć wymagającą górką. Wędrówka w ostatniej części podejścia, przy widoczności ograniczonej do 10m i przy dosyć sporej warstwie śniegu, wszystko to skutecznie zmyla szlak. Nic dziwnego, że  podczas zdobywania tego jednego z 283 szkockich Munros'ów (def. góry w Szkocji o wysokości powyżej 914,4 m.n.p.m.) zginęło więcej ludzi niż na Himalajskim Mount Everest.



 Skostniałe paluchy i znieczulica nosów, nie wzruszyły tejże dzielnej piątki (Izy, Goliata, Krzysia, mojej Nieżony i mnie). Cieszyliśmy się tymi niezwykłymi, a może jednak typowymi (jak mawiają tubylcy) warunkami pogodowymi. Góra zdobyta w 2 godziny 180 min (tak brzmi lepiej, czyż nie?) pozostanie w naszym rankingu jako jedną z najbardziej wymagających. Wysiłek nagrodziły jednak widoki (o dziwo pomimo mgły),  które były jednakowoż warte naszego tam wlezienia. :) 

Wygląda na to, że musimy pomyśleć o przeprowadzce. Wszakże najwyższe góry tu już zdobyliśmy...
 Albo wymyślimy sobie inny 'challenge'.

piątek, 15 kwietnia 2011

Dzieci Nepalu

Dzieci Nepalu. Te, idące dwie godziny do szkoły, położonej na pobliskim szczycie góry. I te, żyjące w kurzu zatłoczonych ulic Kathmandu. Wszystkie mają tą samą radość w oczach, pomimo wszelkich przeciwności. I choć czasami poproszą o pieniądze, czy częściej o długopis lub zabawkę, są dumne z bycia Nepalczykami. Ciekawskie wszelkich nowości, zawsze zaglądały w wyświetlacz aparatu, aby 'zatwierdzić' zrobione zdjęcie.
Oto kilka z nich, oczywiście zatwierdzonych przez nie same. Namaste!
(Wersje większe, po kliknięciu na każdą z fotografii)








 Kilka zdjęć więcej -> tu.

poniedziałek, 11 kwietnia 2011

Nepal - 14 Marca, Poniedziałek


Kolejny odcinek naszej relacji z sześciodniowej wędrówki w rejonie Annapurny. Zdjęcia, jak zwykle w linkach. Słowa nasze, a raczej ich niedostatek, nie są w stanie w pełni opisać wrażeń i przeżyć. Ale obiecujemy, że jeszcze potrenujemy (co by następne relacje większy sens robiły). Tymczasem to już ostatni dzień tej nadzwyczajnej wyprawy. Od dziś, planujemy już kolejne. (szczyt Ben Nevis - w Szkocji na dobry początek w Wielkanoc, aby dopełnić nasze 3 Peaks Challenge). Wszakże wiosna już dookoła i włóczykije nie usiedzą...
Ściskamy wszystkich wytrwałych i cierpliwych czytelników. I dziękujemy za wyrozumiałość za grafomanię, brak poprawnej interpunkcji oraz inne, dość wstydliwe błędy. Docenia się wszystkie krytyczne uwagi.
Dzięki! 


14/03 Poniedziałek

Szkoda czasu na sen. To już ostatni dzień na szlaku, więc nie mogę zmarnować ani chwili. Każdy wschód słońca, gdziekolwiek jest niepowtarzalny. Takie mam przekonanie. Ale te tutaj, w Himalajach są po prostu nadzwyczajne. Dlatego nie zamierzam przegapić również dzisiejszego. Dobrze, że inni myślą podobnie. Przynajmniej czuję, że ta mania nie ogarnęło tylko mnie. Chwila na zasznurowanie, zmęczonego już, obuwia. Aparat w dłoń. Po otwarciu drzwi, lekko mroźne powietrze rozbudza nas momentalnie. Staram się nie patrzeć w stronę doliny, bo jak już tam dziś dotrzemy, to górska cześć przygody się skończy. I będzie nam bardzo przykro. Ale, ponieważ mamy jeszcze cały dzień, postanawiam skoncentrować się bardziej na widoku w drugą stronę. Góry dziś spały pod puchową pierzyną. Bardzo leniwie się z niej wygrzebują. Ale słońce, nie pozostawia im wyboru. Wyciąga najwyższą Annapurnę z chmurowej pościeli i odzianą tylko w śniegową piżamę, stawia tuż przed nami. Bardzo podoba mi się miejscówka, którą mamy w tym teatrze. Pozwala nam patrzeć na tą odsłonę siedząc tuż przy scenie.
Sister! Come! – woła dziewczyny pani Nepalka. Chce pokazać im jak się przyrządza prawdziwe, tutejsze śniadanie. Kuchnia, którą my nazwalibyśmy w europejskim stylu, budką take-away, jest w zasadzie otwarta dla każdego, kto ma ochotę wściubić swój nos. Wszystko przyrządzane jest na oczach wygłodniałych wędrowców. W pomieszczeniu obok produkuje się masło. Wszystko na stole pachnie wyśmienicie. A smażone jajko z miodem i tybetańskim chlebkiem smakuje wręcz wybornie. Ostatnie spojrzenie na lokalny folklor z okna sypialni. Pamiątkowe uściski z panią – ‘managerką’ lodgy, i ścieżka zaczyna nas prowadzić w nieuniknioną stronę powrotu w doliny.
Idziemy najwolniej jak potrafimy. Biki też rozumie. Nie pospiesza, nie zostawia nas w tyle. Zatrzymujemy się gdzie tylko możemy, żeby nacieszyć oczy i pocieszyć serce. Zazdrościmy turystom, którzy mijają nas idąc w przeciwnym kierunku. Dopiero zaczynają. Ech, pewnie się z nami nie zamienią. A może powinniśmy spróbować…
Kilkaset metrów niżej, przechodzimy przez dużą wieś. Są już nawet drogi dojazdowe. Szkoła na skraju zbocza przyciąga moją uwagę. Dzieci biegają przed budynkiem. Nie wytrzymałbym długo skoncentrowany na lekcjach, mając widok na świętą górę za oknem klasy. Ptaki łowne, które Anglicy określają mianem ‘birds of pray’, robią równie spore wrażenie, latając tu stadami. Zapewne ma to związek z łatwiejszym polowaniem. 
Pół godziny później, ścieżka staję się znów bardzo stroma w dół. Z pomiędzy drzew prześwituje już widok doliny. Szeroki tor koryta rzeki, meandrujący z prawa na lewo, przypomina o zbliżającej się porze deszczowej. Teraz to zaledwie mały potok. Za dwa, trzy miesiące będzie to rwąca brzegi, górska rzeka.
Biki, jeśli kiedykolwiek tu wrócimy, to bierzemy Ciebie za przewodnika – stwierdziliśmy jednogłośnie. Odpowiedz Bikiego nas nie zaskoczyła. – ‘Why not?’ Było by miło. Już od pewnego czasu rozmawialiśmy, gdzie poszlibyśmy następnym razem. Co do jednego się zgadzamy. Jeśli powrót, to na pewno na dłużej i prosto w góry.
Bus już czeka. Kierowca oczekując nas zdążył się wyspać. Teraz droga do Pokhary. Tam nocleg i jeden dzień odpoczynku. Na szczęście to jeszcze nie koniec. Jeszcze przed nami dolina Kathmandu i jej niesamowite i magiczne miejsca. Góry, przez następny tydzień będziemy podziwiać już tylko z dystansu. Ale czujemy, że dużą ich część zabieramy ze sobą. Na pewno na zdjęciach i w sercach. Nie zapomnimy również niesamowitych ludzi, których tu spotkaliśmy i dla których na zawsze będziemy mieli ogromny szacunek.
Pakując się do pojazdu spoglądamy jeszcze raz na strome schody pod górę. Nie znienawidziliśmy ich, jak podejrzewałem pierwszego dnia. Teraz nie sądzę, że można je było w ogóle znienawidzić skoro prowadzą do tak niesamowitych miejsc. Ja się z nimi zaprzyjaźniłem, reszta je polubiła. 
Do zobaczenia Himalaje! Tymczasem Fish Tail i siostry Annapurny! Do następnego spotkania!
Bus rusza powoli, trąbiąc na nadjeżdżających motocyklistów. Zapada znacząca cisza... 

LINK do wszystkich zdjęć.

Koniec.  :)

niedziela, 3 kwietnia 2011

Nepal - 13 Marca, Niedziela


13/03 Niedziela

Dziś idziemy około 6 godzin –  informuje Biki, popijając poranną lemon tea. Najpierw bardzo strome zejście a potem z powrotem na wysokość powyżej 2000 m.n.p.m. Przywykliśmy już. Nie robi to na nas specjalnego wrażenia. Czujemy, że aklimatyzacje mamy już w pełni za sobą. Na ironię losu, przyzwyczajamy się do najtrudniejszego tuż przed końcem. 
Przy śniadaniu jestem jakby nie obecny. Może to przez to, że znowu wstałem przed wschodem słońca i przed oczami mam jeszcze ‘dach świata’, budzący się do dzisiejszego podpierania nieba. Myśl o zostaniu tu na dłużej, przechodzi przez moją głowę coraz częściej. I mam wrażenie, że nie jestem odosobniony w tym pragnieniu.
Obserwacja wsi o poranku staje się powoli moim hobby. Przed śniadaniem udaje nam się zrobić szybki obieg z aparatem w ręku. Spokój i cisza działają wręcz magnetycznie a zarazem niezwykle kojąco. Ludzie żyją tu, dzierżawiąc skrawki od matki przyrody, będącej niezwykle wyrozumiałą o tej porze roku. Ale wszystko ma tu jakby napis ‘tymczasowe’. Mam wrażenie, że to nie ludzie decydują, czy osiedlą się tu na dłużej. To raczej Himalaje są im chwilowo na tyle sprzyjające, że dzielą się swoimi zasobami i nie nękają zbytnio swoją siłą. Ale to może się szybko zmienić . Jeden wstrząs może odebrać ludziom wszystko, co ‘pożyczają’ od gór.
A ludzie tu są niezwykli. Po drodze mijajmy dzieciaki, które podziwiamy chyba najbardziej. Maszerujące po swoją przyszłość, do szkoły, która położona jest niejednokrotnie wyżej, niż większość z nas kiedykolwiek weszła po schodach. Inne, odrabiające lekcje w miejscach, gdzie ja nie mógłbym się skupić.
Wytrwałość i ciężka praca to wartości, które Nepalczycy mają niemalże wypisane na czołach. 
Dzisiejsza droga jest bardzo przyjemna. Przepiękny widok za plecami. Nie mniej okazały przed nami. Kolejne schody w dół, a potem w górę pokonujemy niepostrzeżenie. Większą uwagę zwracając na otoczenie, skoro wysiłek już nie przeszkadza. Życie toczące się w mijanych wioskach buduje w mojej wyraźni obraz historii tego regionu. Jedni zajmujący się zwierzętami, inni produkujący materiały, a inni uprawiający skrawki ziemi. Wszyscy razem przyczyniający się do istnienia wiosek dookoła. Wiszące mosty pomiędzy wsiami nie są jedynym, co je łączy. 
Południową przerwę na herbatę przekornie rozpoczyna butelka coca-coli, której nie mogliśmy się oprzeć. Wyszło nasze przywiązanie do ‘uciech’ cywilizacyjnych
Podczas dalszej wędrówki Biki opowiada nam o ludziach, którzy zginęli pod lawiną błotną zeszłego lata. Wciąż widać miejsce, gdzie wcześniej stały domy. Patrząc na tarasy przygotowane pod tegoroczne uprawy, myślę znowu jak zależny los mają ci biedni farmerzy. Nie jest łatwo tu planować przyszłość. Kobieta, którą fotografuję po drodze, ma w oczach duże zmęczenie, ale zarazem spokój. Zastanawiam się jak to możliwe, żeby czerpać radość z tak dużego wysiłku. Codzienność tu jest związana z ogromną pracą.
Gdy po sześciu godzinach marszu, wieczorem docieramy do Pittam Deurali dowiadujemy się, że wioska nie ma dostępu do bieżącej wody. Najbliższe jej źródła znajdują się o pół godziny drogi w dół stromego zbocza. Jest nam oczywiście zaproponowane umycie się w wiadrze wody każdy, ale mając na uwadze fakt, iż nie było łatwo ją tu dotargać, rezygnujemy uprzejmie. Jednakowoż, postanawiamy wspomóc właścicielkę lodge w inny sposób. Urządzamy sobie party tzw. ostatniego wieczoru. Goliat idzie sprawdzić czy znajdzie się 7 piw, które jeszcze nie wyszły z daty. Oczywiście nie jest łatwo takowe znaleźć. A dziewczyny wybierają kilka paczek chipsów. Wszystko razem, dzięki narzuconej marży kosztuje tyle, że jest jednocześnie dużym wynagrodzeniem dla naszych gospodarzy. Przynajmniej tak możemy pomóc, nie zostawiając zbyt dużego napiwku, który wbrew pozorom nie jest mile widziany.
Wieczór spędzamy bardzo przyjemnie. Dwa nietoperze, polujące na ganku tuż przed naszymi pokojami, sygnalizują nam, że jest już dosyć późno. Budzik nastawiony na 'tuż przed świtem' i suwak śpiwora podciągnięty do samej góry kończą dzień.

Aha, zapomniałem dodać, że Biki ograł mnie jeszcze w szachy, do stanu końcowego 3 do 10 dla niego. Po czym wyjawił beztrosko, że pierwsze trzy razy dał mi wygrać, żebym się nie zniechęcił za szybko... ehh.

C.D.N.
Pozostałe zdjęcia - tu.