czwartek, 31 marca 2011

Nepal - 12 Marca, Sobota


12/03 Sobota


Jest 5.45 rano. Nie śpię już od jakiegoś czasu, bo co wyściubię nos ze śpiwora, to zimny wiatr hulający po naszym pokoju zamraża mi go do tego stopnia, że się budzę. Więc leżę patrząc w sufit, czekając aż się trochę rozwidni. Pójdę porobić zdjęć o świcie. Lepsze to niż leżenie.
5.47. Nie mogę uwierzyć własnym zmysłom. Ale chyba nie jestem odosobnionym przypadkiem, bo słyszę jak wszyscy w pokojach dookoła nagle obudzili się i zaczęli krzątać. Powoli dociera do mnie, że głuchy huk, który słyszałem i ruch łóżka, który odczułem i który przeszył mnie niczym dreszcz, może być tylko jednym. Wstaje, zakładam buty, kurtkę i wychodzę. Zabieram ze sobą aparat. Jest mroźno ale znośnie. Po nocnych opadach śniegu pozostaje już nie duży ślad. Na dole spotykam Bikrama. Pytam, czy często zdarzają się tu takie wstrząsy. Biki potakuje głową i odpowiada, że to raczej normalne. Dla mnie raczej nie. To dziwne uczucie bezradności, gdy ziemia trzęsie się pod nogami, chyba nigdy nie będzie dla mnie normalnością. Na szczęście, tym razem nie było zbyt silne. Taki mały szturchaniec od matki ziemi na pobudkę.
Jakby na pocieszenie, dane nam jest, także niewątpliwie od matki ziemi, zjeść śniadanie w najbardziej widowiskowym miejscu z możliwych. Zasiadamy przy stole wystawionym na zewnątrz schroniska i nie odrywając oczu od widoku srebrzystych gór, zajadamy się tybetańskim chlebkiem. Świeżo upieczonym i pachnącym.
Potem droga przez fragment dżungli. Las rzeczywiście wygląda inaczej. Ponad nami przeskakują, z gałęzi na gałąź, małpy. Kilkaset stopni i paręnaście zakrętów dalej czujemy kolejny wstrząs pod nogami. Nie tak silny jak ten poranny, ale wciąż wywołujący w nas mieszane uczucia.
Na późny obiad docieramy do Ghandruk, jednej z większych osad w tej części masywu Annapurny. Wieś ma nawet boisko do siatkówki. Wypróbujmy je! Po kilku odbiciach worka ze śpiworem postanawiamy wrócić tu wieczorem, żeby rozegrać mecz na tzw. wysokim poziomie. Niestety, nie udaje nam się znaleźć odpowiedniej piłki, wiec w zamian, zadowalamy się wizyta w lokalnym muzeum. Przebierając się w tradycyjne stroje nepalskie, wywołujemy uśmiech nie tylko u nas samych. Po przeciągającej się sesji zdjęciowej, obchodzimy jeszcze wieś dookoła i wracamy do malowniczo położonego hoteliku, gdzie czeka na nas kolacja. Po smacznej porcji ryżu i warzyw, Biki oczywiście ogrywa mnie jeszcze raz w szachy, ustalając wynik na 3 do 5 dla niego. Niepocieszony, biorę w miarę ciepły prysznic. W oddali słychać dźwięki muzyki wygrywanej na bębnach i fletach. Uspakajające dźwięki. Zasypiam z myślą o pobudce, jak co dzień, o wschodzie.


C.D.N.
Link do pozostałych zdjęć

poniedziałek, 28 marca 2011

Nepal - 11 Marca, Piątek


11/03 Piątek

Uwaga ślisko! – krzyczy z przodu Biki, ostrzegając przed oblodzonymi kamieniami. Jest 5.30 rano. Dookoła zupełna ciemność. W przedzie migające światełka latarek wędrowców, którzy wstali wcześniej. Nasze czołówki rozświetlają jedynie kilka kroków przed nami. Trzeba iść ostrożnie. Dobrze, że nie musimy trzymać latarek w dłoni. Jest na prawdę zimno i pomimo, że strome podejście wymaga dużego wysiłku, jeszcze się nie rozgrzałem. Z każdym krokiem zaczyna się robić troszkę jaśniej.
Szybciej, bo nie zdążymy na wschód słońca – poganiam się w myślach, ale ciało odmawia. Wcale nie jest łatwiej iść bez plecaka. 
Na szczycie Poon Hill stoi metalowa wieża. Sporo osób dociera tam przed nami, wyczekując pierwszych blasków świtu. Wbiegamy po metalowych schodach, wyciągamy aparaty i czekamy. Nie długo. Już widać rozświetlone wierzchołki białego masywu Annapurny. Za chwilę słońce pokryje je złocistym blaskiem.
Jest, wyłania się wreszcie zza siedmiu gór.
Krzysiek szturcha mnie łokciem i odciąga na bok. Ma plan i da mi sygnał. Mam być w gotowości. Widok na Himalaje o wschodzie słońca jest niepowtarzalny. To, że zapiera dech w piersiach, jest tylko częścią ogromnego wrażenia, jakie wywiera chyba na każdym z nas tam obecnych.
Jest umówiony sygnał. Szykuję aparat i podążam za kolega. Kamila stoi robiąc kolejną serie zdjęć ośnieżonych szczytów. Krzysiek bierze ją za rękę, prowadzi parę kroków, po czym wyciąga coś z kieszeni i klęka. Wszystko jasne. Pocałunek, radość oraz brawa i gratulacje od przyglądających się turystów. Biki ściska ich osobiście życząc wszystkiego, co najlepsze.
Po śniadaniu wyruszamy w dalsza drogę. Przez większość czasu otaczają nas widoki na masyw szczytów Annapurny, które wydają się być w zasięgu krótkiego spaceru. Niesamowite złudzenie. Ciekawe, ilu dało się na nie złapać wierząc, że mogą tam z łatwością dotrzeć.
Miejscami ścieżkę zastawiają nam nepalskie buffalo puszczone samopas nieopodal osad. Biki poinstruował nas wcześniej, żebyśmy nie mijali zwierząt nigdy na ścieżce od strony przepaści. Staramy się, więc schodzić z drogi masywnym wołom, nie ryzykując kontaktu czy zepchnięcia. W miarę pokonywania kolejnych stromych zejść i podejść decydujemy zrezygnować z obiadu na szlaku, aby dotrzeć wcześniej na nocleg. Jak się później okazuje, jest to bardzo dobra decyzja. Pół godziny po dotarciu do Tadapani, gdzie będziemy spędzać noc, zaczyna sypać śnieg. Najpierw lekkie, a potem dosyć obfite opady. Z obawą spoglądamy na rosnącą szybko warstwę śniegu. Postanawiamy zrezygnować też z lodowatego prysznica, na rzecz spędzenia wspólnie czasu, najpierw zawinięci w śpiwory, w szóstkę w jednym z pokoi. Oczywiście po to, żeby się choć trochę zagrzać. A potem w jadalni, gdzie sprytnie ukryty po stołem piec, ogrzewa nas i pozwala dopełnić rytuałów dnia, czyli gry w szachy i karty.
Zostaniemy tu na dłużej? – pada pytanie do Bikiego, mające raczej nutkę niepokoju w podtekście.
Why not? – odpowiada, nie pierwszy już raz w sobie charakterystycznym, sarkastycznym stylu.
Ale serio, co będzie jak nas zasypie? – narastająca niepewność każe nam zapytać.
Pośpimy dłużej. – odpowiada z uśmiechem na ustach Biki, - a potem puścimy inne grupy przodem, żeby udeptały ścieżkę.
Po tej odpowiedzi czuję się spokojniej. Wypijamy przy partyjce szachów, wraz z Bikim szklankę lokalnego wina. Podawany na ciepło napój alkoholowy, bardziej przypomina sfermentowany kompot niż jakiekolwiek wino, które jak dotąd piłem. Najgorsze, że z każdym łykiem smakuje gorzej. Zapewne, dlatego raz przegrywam, ale o dziwo, raz też udaje mi się wygrać. Tak, wino zdaje się być jedynym sposobem na pokonanie Bikiego.
Gdy kładziemy się spać, około 21.00 wciąż jeszcze sypie śnieg. To będzie zimna noc.
Stan meczów szachowych: 3:4 dla Bikrama.

C.D.N.
Link do wszystkich zdjęć. 

niedziela, 27 marca 2011

Nepal - 10 Marca, Czwartek


Ciąg dalszy wędrówki. 
Zdjęcia, jak poprzednio, wszystkie pod linkiem na końcu wpisu, a poszczególne, pod słowami wyróżniającymi się kolorem.

10/03 Czwartek

Noc upływa nadzwyczaj szybko. Poranne mycie zębów w lodowatej wodzie budzi nas ostatecznie po obfitym i cokolwiek leniwym śniadaniu. Plecaki ciążą już jakby mniej, przynajmniej przez pierwsze kilkadziesiąt metrów. Potem uwagę od ciężaru, zaczynają odwracać wyłaniające się wierzchołki ośnieżonych szczytów masywu Annapurny. Jeden z nich wyróżnia się bardzo ostrymi graniami.
To Machapuchare – eng. Fish Tail – informuje Biki, - Święta góra.
A dlaczego akurat ta jest święta?
Od czasu, gdy brytyjska ekspedycja w 1957 próbowała stanąć na szczycie, górę uznano za zbyt niebezpieczną a potem zakazaną dla wspinaczy. Ogłoszono ją również świętą. – wyjaśnia Biki.
Widok jest imponujący, a jednocześnie odstraszający. Niczym ostrza brzytwy, granie Fish Tail rozcinają przepływające po niebie obłoki.
Ścieżka zaczyna się robić coraz bardziej kręta i stroma pod górę. Podejście kosztuje nas coraz więcej wysiłku. Obserwując lekkość, z jaką Biki stawia kroki po schodach pod górę, zaczynam martwić się o moja kondycje. Ale tłumaczę sobie po cichu, że on nie niesie na plecach tyle co ja. Z każdym krokiem mam ochotę zrzucić trochę balastu. Może choć częste picie wody zmniejszy trochę wagę plecaka. 
Półtorej godziny przerwy na lunch w schronisku na szlaku i dalej w drogę. Teraz przynajmniej chłodniej, bo w cieniu drzew. Ale każde kolejne stopnie schodów stają się coraz wyższe. Częste przystanki z przymusu nie spowalniają jednak zbytnio naszego tempa. Biki uprzedził nas, że całość dzisiejszej wędrówki zajmie około 6 godzin. Jak dotąd mieścimy się w planie, jeśli nie jesteśmy nawet ciut przed. Co i rusz z pomiędzy drzew wyłania się rażący bielą widok masywu górskiego. Bikram opowiada nam, które to szczyty i ich wysokość, ale zmęczenie wędrówką nie pozwala mi ich zapamiętać. Jak on to robi, że się nawet nie spocił?
Późnym popołudniem docieramy do Ghorepani – jednego z ważniejszych przystanków na szlaku wokół Annapurny. Jeszcze przed wejściem do wsi wita nas niesamowicie intensywny zapach kwitnącego wzdłuż ścieżki jaśminu. Zniewalające. Chciałoby się tam usiąść i zostać.
Ghorepani to całkiem spora osada. Około 100 zabudowań wzdłuż głównego szlaku. Schronisko (Nepalczycy i turyści nazywają je - lodge’ami), w którym Biki umówił nocleg, ma niesamowicie przyjazny klimat. Już od wejścia nasz wzrok przyciąga piec stojący na samym środku jadalni. Już wiemy gdzie spędzimy wieczór. Po wyśmienitej kolacji – Dal Bhat oczywiście, siadamy przy rozgrzanym kotle – palenisku dopijając piwo czy lemon tea i wsłuchując się w trzask palonego drewna. Bikram ogrywa mnie w szachy 3 razy, a raz, po nie małym trudzie, udaje mi się zremisować. Czyli tak jak podejrzewałem, musi być mistrzem szachowym który ukrywa się w Himalajach przed skutkami bycia sławnym. Muszę to sprawdzić przy najbliższej okazji. Ale już nie dziś, bo jutro wstajemy o 5.15 żeby zdążyć na wschód słońca na pobliskim wzgórzu (3500 m.n.p.m.) Poon Hill. Więc lepiej położę się spać wcześniej.
Stan szachowych potyczek: 2:3 dla Bikiego.


C.D.N.
Link do pozostałych zdjęć. 

sobota, 26 marca 2011

Nepal - 9 Marca, Środa.

Kolejny dzień wędrówki. Opis uzupełniają zdjęcia ukryte pod słowami- linkami. Prosimy klikać śmiało.

9/03 Środa

Rankiem dojeżdżamy z Pokhary do Nayapul. Po prawie dwóch godzinach wysłuchiwania klaksonu miło jest rozprostować nogi i zejść z ruchliwego traktu.
Biki staje jak zwykle uśmiechnięty ze swoim szkolnym plecaczkiem patrząc na nas, ‘turystów wysokogórskich’ zginających się pod ciężarem naszego trekkingowego ekwipunku. Całe szczęście, że hotel zgadza sie przechować połowę naszych rzeczy, bo targalibyśmy każdy po jakieś 15 kg. Bez większych ceregieli ruszamy szlakiem w kierunku (Tirhendhunga). Nocleg jeszcze nieustalony. Mamy zobaczyć ja nam się będzie szło. Biki dokupuje jeszcze tylko 2 pary skarpetek i żwawym krokiem wysuwa się na przód grupy. Szlak sukcesywnie wiedzie w górę. Ale spokojnie, bez ekscesów. Powolna aklimatyzacja. Białych gór jeszcze nie widać. Turystów też jakoś nie wielu. Grupka polaków, których napotykamy po drodze właśnie wraca z parodniowej wyprawy. Zmęczeni, opaleni i nieogoleni są obietnicą oczekiwanych niewygód. Spokój otoczenia i widok leniwie toczącego się życia w mijających wioskach sprawia, że można nareszcie wyciszyć myśli i skoncentrować się jedynie na kolejnych krokach po coraz to bardziej stromych schodach w górę. Ufff, robi się coraz cieplej. Biki, daleko jeszcze? Przewodnik zarządza przerwę. Siadamy przy stoliku wystawionym przed małą chatką.
Możemy zamówić cos do picia?
Why not? - odpowiada Biki w swoim ulubionym stylu.
A co najlepiej gasi pragnienie w Nepalu? – zapytałem, mając w pamięci rady afrykańskiego znajomego o gorącej herbacie na upały.
Woda mineralna – Biki odpowiada krótko ku mojej konsternacji.
A gorącą lemon tea?  - drążę temat…
Why not – ucina Biki. Też OK.

Po kolejnych dwóch godzinach marszu docieramy do wioski wcześniej przez niego wskazanej. Jej nazwa to Tirhendhunga. Kilka zabudowań gospodarczych, dom gościnny i jadalnia przed nim. Mieszkańcy uśmiechają się do nas sympatycznie.
Tu się zatrzymamy na noc – obwieszcza Biki. Zanosimy plecaki do prowizorycznych pokoi, a raczej boksów przedzielonych płytami. Odnajdujemy prysznic i toaletę i siadamy na ławeczce ściągając ciężkie, ukurzone buty. Podczas obiadu dowiadujemy się więcej o Bikramie. Będąc parę miesięcy po ślubie nazywa swoja żonę ‘My Love’. Podczas gdy on oprowadza turystów na szlakach, ona uczy się w stolicy gdzie oboje mieszkają. Ile macie rodzeństwa? – rzuca pytanie Biki. Rozczarowany naszymi odpowiedziami obwieszcza dumnie, iż on to ma 7 sióstr i 6 braci. Nie dajemy rady go przebić nawet sięgając do naszych przodków.
Biki, a co masz w tym szkolnym plecaku? I gdzie jest twój ekwipunek na tą wyprawę? – Biki uśmiecha się. Otwiera plecak i wyciąga karty do gry i drewniane pudełko szachów. Plecak wydaje zmniejszyć o połowę swoją zawartość. Nie do wiary. Pozostała połowa to zapewne zakupione skarpetki i kurtka, którą miał na sobie dziś rano.
Od dziś rozpoczynamy nasze wieczorne potyczki szachowe. Wygrywam na początek 2 razy ciesząc się, ale jednak wyczuwając podstęp.
Wieczorem czeka nas jeszcze jedna niezaplanowana atrakcja. Podczas gdy siedzimy na werandzie obserwując małpy zakradające się po susząca się kukurydzę, zagaduje do nas chłopak. Hugo, tak ma na imię anglik, który chce nam pokazać okoliczną szkołę. Ruszamy bez namysłu. Stromo pod górę. 10 min podejścia i Hugo zaczyna opowiadać: ‘przyjechałem tu, jako wolontariusz, żeby uczyć angielskiego’. Liczy, że pomoże mu to dostać się do brytyjskiej armii, przez którą został tu skierowany. Ma już za sobą prawie trzy miesiące pobytu i szykuje się niebawem do powrotu. Słysząc jak rozmawia z tubylcami w ich rodzimym dialekcie, po czym kokieteryjnie zaprzecza, że potrafi rozbraja nas całkowicie. Szkoła ufundowana przez stacjonujące w UK nepalskie oddziały Ghurków robi na nas duże wrażenie, ale niestety pod względem nie przystosowania i podstawowych braków. Hugo sam opowiada ile czasu zajęło mu zbijanie do kupy półek na książki w powstającym pokoju bibliotecznym. Narzeka na brak zaangażowania i pomocy ze strony tamtejszych nauczycieli i władz. Mówi, że niektóre z dzieci muszą dosłownie wspinać się do szkoły po 2-3 godziny dziennie i tak niemalże każdego ranka.
Na koniec oczywiście bierzemy od niego namiary mailowe. Robimy pamiątkowe zdjęcie i zostawiamy symboliczny datek na wyposażenie obiecując przesłanie choć kilku książek, których dzieci i nauczyciele potrzebują najbardziej. Żegnamy się po zmroku, dziękując mu za tak miłe przyjęcie i w myślach zazdroszcząc mu jego przygody.
Biki czeka na nas grzejąc się przy ogniu. Proponuje kolacje – oczywiście ‘dal bhat’ – danie kuchni nepalskiej. Po krótkim kursie tradycyjnego sposobu jedzenia, wszyscy radośnie oddajemy się rozkoszy mieszania rękami w talerzu pełnym ryżu, zupy z tutejszej soczewicy, odmiany curry oraz smażonych szpinaków, ziemniaków, kalafiorów itp. Zaprawdę, powrót do dzieciństwa. Tylko dlaczego, wszyscy inni turyści używają sztućców. Wyraźnie nie wiedza jeszcze o ile lepiej smakuje prosto z ręki.

C.D.N. 

LINK do wszystkich zdjęć.

Nepal - 8 Marca, Wtorek.

Choć nasze nogi stąpają już po angielskiej ziemi, nasze głowy wciąż bujają w obłokach Himalajów. Więc póki jeszcze ciepłe i świeże, wklejać zaczynamy tu relację. Kolejne dni w osobnych postach postaramy się zobrazować też zdjęciami. Na początek, początek...;)
Zapraszamy do obejrzenia zdjęć po kliknięciu na słowo - link oraz wszystkich razem po kliknięciu odnośnika na końcu wpisu.


8 Marca,  Wtorek

Pozwólcie, że przedstawię wam przewodnika – powiedział Mani, właściciel agencji turystycznej gdzie dogadaliśmy się, co do trekku. To jest Bikram. Będzie was prowadził przez następne 6 dni na szlaku. Dwudziestosześcioletni chłopak ubrany w spodnie na kant, brązowe mokasyny i pasiastą, ‘wyjściową’ koszulę, mówiący dość dobrze tzw. komunikatywnym angielskim uśmiechnął się i uścisnął dłoń każdemu kolejno. To spotykamy się jutro po śniadaniu – powiedział. Będzie bus. Pojedziemy do Pokhary.
Następnego dnia przed nami około sześć godzin jazdy. Bikram pojawia się rano w spodniach, już nie zaprasowanych w kant, t-shirtcie i adidasach. Na plecach ma mały ‘szkolny’ plecak i uśmiech na twarzy z dnia poprzedniego. Po drodze usypia niczym dzieciak. Czas w busie japońskiej produkcji, aczkolwiek niewyposażonym w pasy mija nadzwyczaj szybko. Nerwowe momenty i ciągłe trąbienie na wąskiej, wiodącej przez większość z 200 kilometrów tuż nad przepaściami drodze, nie pozwalają zbytnio rozluźnić mięśni. Na szczęście kierowca i jego młodociany pomocnik wydają się być dość zrównoważonymi i nie szarżują zbytnio. Nasza szóstka spogląda na siebie tylko od czasu do czasu podczas wyprzedania ciężarówki na trzeciego czy czwartego. I tak aż do Pokhary z małą przerwą na lemon tea i przydrożne siku.
Po przyjeździe pytamy Bikiego (tak kazał na siebie wołać) żeby zabrał nas na jakieś jedzenie. Widząc naszą reakcję, po tym jak polecił nam rozgościć się się we włoskiej knajpie, natychmiast zabiera nas do kolejnej, ale już bardziej nepalskiej. W końcu dajemy my mu do zrozumienia, że nie jesteśmy jak inni typowi turyści. Przynajmniej nie do końca.
Biki, poleć nam jakieś Nepalskie jedzenie proszę. Co powiesz na Momo?
- Momo nie jest nepalskie - odpowiada uprzejmie Biki.
- Naprawdę?, A Curry?
Uśmiech Bikiego mówi wszystko. Zamówcie co wam smakuje – zapewne ciśnie mu się na usta. Przy jedzeniu otwiera się bardziej na dalsze przepytywanie. Mówi, że nie lubi turystów z Chin i z Indii. I nie pije w pracy – tłumaczy, gdy oferujemy my mu butelkę lokalnego Tuborga. Powoli sączy lassie – mleczny napój owocowy przypominający w smaku milkszejka tyle, że dużo lepszy. Po powrocie do hotelu następuje małe nieporozumienie, co do wymiany waluty. Biki nie czuje się komfortowo w pozycji pośrednika. Z nieuzasadnionym poczuciem winy żegna się z nami życząc spokojnej nocy. Z podwórka dobiega głośny turkot generatora prądu. Ciepło i obiecany poranny widok gór z okna nie pozwalają nam usnąć niecierpliwi tego, co będzie dalej.