12/03 Sobota
Jest 5.45 rano. Nie śpię już od jakiegoś czasu, bo co wyściubię nos ze śpiwora, to zimny wiatr hulający po naszym pokoju zamraża mi go do tego stopnia, że się budzę. Więc leżę patrząc w sufit, czekając aż się trochę rozwidni. Pójdę porobić zdjęć o świcie. Lepsze to niż leżenie.
5.47. Nie mogę uwierzyć własnym zmysłom. Ale chyba nie jestem odosobnionym przypadkiem, bo słyszę jak wszyscy w pokojach dookoła nagle obudzili się i zaczęli krzątać. Powoli dociera do mnie, że głuchy huk, który słyszałem i ruch łóżka, który odczułem i który przeszył mnie niczym dreszcz, może być tylko jednym. Wstaje, zakładam buty, kurtkę i wychodzę. Zabieram ze sobą aparat. Jest mroźno ale znośnie. Po nocnych opadach śniegu pozostaje już nie duży ślad. Na dole spotykam Bikrama. Pytam, czy często zdarzają się tu takie wstrząsy. Biki potakuje głową i odpowiada, że to raczej normalne. Dla mnie raczej nie. To dziwne uczucie bezradności, gdy ziemia trzęsie się pod nogami, chyba nigdy nie będzie dla mnie normalnością. Na szczęście, tym razem nie było zbyt silne. Taki mały szturchaniec od matki ziemi na pobudkę.
Jakby na pocieszenie, dane nam jest, także niewątpliwie od matki ziemi, zjeść śniadanie w najbardziej widowiskowym miejscu z możliwych. Zasiadamy przy stole wystawionym na zewnątrz schroniska i nie odrywając oczu od widoku srebrzystych gór, zajadamy się tybetańskim chlebkiem. Świeżo upieczonym i pachnącym.
Potem droga przez fragment dżungli. Las rzeczywiście wygląda inaczej. Ponad nami przeskakują, z gałęzi na gałąź, małpy. Kilkaset stopni i paręnaście zakrętów dalej czujemy kolejny wstrząs pod nogami. Nie tak silny jak ten poranny, ale wciąż wywołujący w nas mieszane uczucia.
Na późny obiad docieramy do Ghandruk, jednej z większych osad w tej części masywu Annapurny. Wieś ma nawet boisko do siatkówki. Wypróbujmy je! Po kilku odbiciach worka ze śpiworem postanawiamy wrócić tu wieczorem, żeby rozegrać mecz na tzw. wysokim poziomie. Niestety, nie udaje nam się znaleźć odpowiedniej piłki, wiec w zamian, zadowalamy się wizyta w lokalnym muzeum. Przebierając się w tradycyjne stroje nepalskie, wywołujemy uśmiech nie tylko u nas samych. Po przeciągającej się sesji zdjęciowej, obchodzimy jeszcze wieś dookoła i wracamy do malowniczo położonego hoteliku, gdzie czeka na nas kolacja. Po smacznej porcji ryżu i warzyw, Biki oczywiście ogrywa mnie jeszcze raz w szachy, ustalając wynik na 3 do 5 dla niego. Niepocieszony, biorę w miarę ciepły prysznic. W oddali słychać dźwięki muzyki wygrywanej na bębnach i fletach. Uspakajające dźwięki. Zasypiam z myślą o pobudce, jak co dzień, o wschodzie.
C.D.N.
Link do pozostałych zdjęć