środa, 21 września 2011

Update wizualny

Zamiast formy nieruchomej, postanowiliśmy urozmaicić zdziebko i użyć oto poniższej formy ruchomej.
Przynajmniej muzyka jest ok.

poniedziałek, 4 lipca 2011

Foo Fighters @ The Bowl /MK 3 lipiec 2011

FF
Dwie litery dla których 65 tysięcy ludzi wykupuje całkowicie, nie tanie przecież bilety, na 10 miesięcy przed datą koncertu. Łącznie 130 tys ludzi pojawia się w sobotę i niedzielę w Milton Keynes'owej "misce" w jednym tylko celu...
Pamiętam jak dziś, gdy w podstawówce, siódma klasa czy jakoś tak w tym czasie, dostałem do posłuchania kasetę Nirvany. Jedną z pierwszych - In Utero. Siedziała uwięziona w moim walkmanie wykańczając baterie komplet za kompletem. Potem kolejne płyty i coraz większa identyfikacja z dźwiękiem i emocjami. Przyjaciele przynoszą pomysł założenia zespołu. Moją rolą będzie machanie pałeczkami niczym Dave Grohl. Wtedy nie miałem o tym zielonego pojęcia. Za parę lat, w 1994 jeśli dobrze pamiętam, ci sami przynoszą na trzepak, miejsce naszych spotkań, wiadomość o śmierci Kurta Cobaina.
Wielkie marzenie zobaczenia kiedykolwiek występu zespołu, który poprzez zainspirowanie nas, zmienił nasze życie, umarło. Odeszło ostatecznie wraz z końcem istnienia Nirvany. Wiem, nie powinnno się marzyć o rzeczach nierealnych.
Ale o dziwo, wraz z powstaniem FF kolejnych parę lat później, głupia iskierka nadziei rozpala się na nowo. Co prawda FF nigdy nie było kontynuacją Nirvany, ale zobaczenie i usłyszenie Dave'a Grohl, choćby z odległości 1000m pozwalało marzyć na nowo. Wiadomo znów, takie marzenia się nigdy nie spełniają.
No chyba, że za kolejne paręnaście lat i dzięki jakiemuś dziwnemu zrządzeniu losu. Trochę jak z Alice in Chains, w których zobaczenie też bym nie uwierzył.
I oto 3 lipca 2011 stoimy sobie jako jedni z 65 tysiąca ludzi, czekając na słynne już wbiegnięcie na scenę frontmana. Dochodzi za piętnaście ósma gdy Dave wita zgromadzonych absolutnie ogłuszającym okrzykiem po czym przechodzi do rzeczy. Otwierające Bridge Burning, z najnowszej płyty, dosłownie przewraca "miskę" do góry nogami. W przeciągu paru chwil, oczywistym staję się, że ten koncert będzie niezwykły.
Oni się po prostu nie zatrzymują. W przeciągu pierwszych pół godziny powalają tłum utworami: Rope, The Pretender, My Hero, Learn to Fly, White Limo, Arlandria, Breakout, A to dopiero bardzo obiecujący początek. 165 minut, 26 kawałków i ani chwili, aby oderwać oczu od sceny. Wszystko to potwierdza niebywałą jakość zespołu. Nie ważne, co zagrają następne. Best of you? Generator? To bez znaczenia, bo i tak będzie genialne. Czy można obecnie znaleźć inny zespół który potrafiłby zagrać przez prawie 3 godziny non stop i zjednoczyć 65 tys ludzi śpiewających jednym głosem w każdym, ale to każdym kolejnym utworze? Nic dziwnego, że wysprzedali dwie koncertowe noce pod rząd bez najmniejszego problemu.
Niestety, wszystko co dobre, musi się...
ale nie ma nic lepszego na zakończenie niż podsumowujący Everlong ze sztucznymi ogniami, rozświetlającymi letnie, nocne niebo.
Ten koncert pozostaje w naszej głowie na bardzo długo. I nie tylko z powodu dzwonienia w uszach. A poza tym znów musimy zacząć o czymś marzyć. Bo kto wie, a nóż..?

Poniżej, marna namiastka w postaci lekko skrzypiącego zapisu video. Dave przedrzeźniający Chrisa i odwrotnie oczywiście w trakcie wykonywania Stacked Actors...mikrofon niestety nie zdzierżył natężenia dźwięku.


Nasza miejscówka, którą okupowaliśmy od 14.00 była bardzo wygodna widokowo i słuchowo. Jednakowoż odległość od sceny pozostawiała trochę do życzenia. Cóż, przynajmniej nie musieliśmy skakać żeby coś zobaczyć. Bo chyba po to ci wszyscy ludzie na dole ciągle skakali... ;-)

I pełny 'set list' koncertu:
Bridge Burning
Rope
The Pretender
My Hero
Learn to Fly
White Limo
Arlandria
Breakout
Cold Day in the Sun
Long Road to Ruin
Stacked Actors
Walk
Dear Rosemary
Monkey Wrench
Let It Die
These Days
Generator
Best of You
Skin and Bones
All My Life
Wheels
Times Like These
Young Man Blues
Back in the Dog House
This is a Call
Everlong

wtorek, 28 czerwca 2011

10 dni do urlopu.

Nie mogąc już się doczekać, usiłowaliśmy sobie przypomnieć jak to jest odpoczywać. Poszliśmy więc powłóczyć się po pobliskich łąkach i polach. Słońce, o dziwo, postanowiło nam towarzyszyć.




Odliczamy już, na szczęście szybko płynące dni. Jeszcze tylko niedzielny Foo Fighters i wrzucamy szpargały do walich i w drogę.
Niech każde jutro będzie szybko...
aż do urlopu, oczywiście.

środa, 22 czerwca 2011

Przesileniu letniu.

Święto Słońca i światła. W wieczór przesilenia letniego mało kto już świętuje, no chyba że Jan z racji imienin.
Tubylcy jednakowoż zaskoczyli nas pozytywnie i to w sposób, który mnie chyba najbardziej przypadł do gustu.




Z butelką wina, w dobrym towarzystwie, w rytmie serca... 



HartBeats drummers.

poniedziałek, 16 maja 2011

O czym teraz myślisz? .... ... .... ... ....

*BBC news: 8 zamachowców-samobójców wysadziło się w Afganistanie, zginęły 2 osoby.
-(???) Po śmierci Osamy radzą sobie znacznie gorzej.

*Przeciętnemu człowiekowi, aby się wyspać wystarczy jeszcze tylko 5 minut.
- echh



sobota, 7 maja 2011

Faces Of Nepal

Krótki, nostalgiczny powrót to kraju na literę N. Tym razem ludzie. Zajęci ale spokojni, zmęczeni ale ufni swojemu losowi. Przychylni oku obiektywu, gdy zapytani o zgodę...
Godni podziwu.









sobota, 30 kwietnia 2011

Three Peaks Challenge - czyli 'górska' korona Wielkiej Brytanii ;)

Udało nam się, w końcu. Niestety nie w przeciągu 24 godzin, jak mówią zasady Three Peaks Challenge  ale ostatecznie wspięliśmy się na trzy najwyższe szczyty każdego za krajów Wielkiej Brytanii.

Zaczęliśmy od Snowdon, położonego w północnej Walii. Jedyne, w porównaniu z europejskimi górami, 1085 m.n.p.m.  nie jest jednak bułką z masłem. Zważywszy na fakt, iż podejście zaczyna się od poziomu morza, droga dłuży się jak niejedna telenowela.

  Wraz z Alešem i Mar weszliśmy na jego wierzchołek w maju 2010r.
 
  Wędrówkę rozpoczynając w maisteczku Llanberis,  szlak doprowadza nas na ten najwyższy szczyt  masywu Snowdonia  po 4 godzinnym spacerze .

 
Widok z góry jest wart każdego wysiłku. Więcej zdjęć tu.

 Później przyszedł czas na angielski  Scafell Pike, malowniczo położony w Krainie Jezior (Lake District).
Szczyt wypiętrzający się 978 m.n.p.m jest chyba najbardziej malowniczym w tym niezwykłym regionie. Szlak startuje z malutkiej wioski - Wasdale Head, położonej w samym sercu doliny Eskdale, tuż nad brzegiem cudownego jeziora Wast Water. ehh...w ogóle tam bardzo ładnie jest. ;-)



  
Sierpień 2010. Po jedynych pięciu godzinach wędrówki oraz przekroczeniu kilku spiętrzonych strumieni, siedliśmy w końcu na kamienistym wierzchołku. Aleš uprzejmie zrobił nam zdjęcie. 
Więcej tu.

 
Na zdobycie następnego w kolejce i niestety ostatniego z najwyższych szczytów, czekaliśmy prawie rok.  
Ben Nevis, o którym tu mowa, położony 1344 m.n.p.m  góruje sobie nad Szkocją.
Kwiecień 2011. Gdy około 13.00 godz. dotarliśmy do miasteczka Fort William  (trochę późno jak na wyjście w góry), gdzie ścieżka na czubek ma swoje korzenie, naszym oczom ukazało się...niewiele. Pokryte we mgle góry, mżawka złośliwie zamrażająca uszy i nos, a na dodatek nie koniecznie wiosenny wiaterek. Wszystko to jednak nie powstrzymało nas przed podjęciem próby. Jak się później okazało, jak dotąd najtrudniejszej. Ben Nevis jest jednak dosyć wymagającą górką. Wędrówka w ostatniej części podejścia, przy widoczności ograniczonej do 10m i przy dosyć sporej warstwie śniegu, wszystko to skutecznie zmyla szlak. Nic dziwnego, że  podczas zdobywania tego jednego z 283 szkockich Munros'ów (def. góry w Szkocji o wysokości powyżej 914,4 m.n.p.m.) zginęło więcej ludzi niż na Himalajskim Mount Everest.



 Skostniałe paluchy i znieczulica nosów, nie wzruszyły tejże dzielnej piątki (Izy, Goliata, Krzysia, mojej Nieżony i mnie). Cieszyliśmy się tymi niezwykłymi, a może jednak typowymi (jak mawiają tubylcy) warunkami pogodowymi. Góra zdobyta w 2 godziny 180 min (tak brzmi lepiej, czyż nie?) pozostanie w naszym rankingu jako jedną z najbardziej wymagających. Wysiłek nagrodziły jednak widoki (o dziwo pomimo mgły),  które były jednakowoż warte naszego tam wlezienia. :) 

Wygląda na to, że musimy pomyśleć o przeprowadzce. Wszakże najwyższe góry tu już zdobyliśmy...
 Albo wymyślimy sobie inny 'challenge'.

piątek, 15 kwietnia 2011

Dzieci Nepalu

Dzieci Nepalu. Te, idące dwie godziny do szkoły, położonej na pobliskim szczycie góry. I te, żyjące w kurzu zatłoczonych ulic Kathmandu. Wszystkie mają tą samą radość w oczach, pomimo wszelkich przeciwności. I choć czasami poproszą o pieniądze, czy częściej o długopis lub zabawkę, są dumne z bycia Nepalczykami. Ciekawskie wszelkich nowości, zawsze zaglądały w wyświetlacz aparatu, aby 'zatwierdzić' zrobione zdjęcie.
Oto kilka z nich, oczywiście zatwierdzonych przez nie same. Namaste!
(Wersje większe, po kliknięciu na każdą z fotografii)








 Kilka zdjęć więcej -> tu.

poniedziałek, 11 kwietnia 2011

Nepal - 14 Marca, Poniedziałek


Kolejny odcinek naszej relacji z sześciodniowej wędrówki w rejonie Annapurny. Zdjęcia, jak zwykle w linkach. Słowa nasze, a raczej ich niedostatek, nie są w stanie w pełni opisać wrażeń i przeżyć. Ale obiecujemy, że jeszcze potrenujemy (co by następne relacje większy sens robiły). Tymczasem to już ostatni dzień tej nadzwyczajnej wyprawy. Od dziś, planujemy już kolejne. (szczyt Ben Nevis - w Szkocji na dobry początek w Wielkanoc, aby dopełnić nasze 3 Peaks Challenge). Wszakże wiosna już dookoła i włóczykije nie usiedzą...
Ściskamy wszystkich wytrwałych i cierpliwych czytelników. I dziękujemy za wyrozumiałość za grafomanię, brak poprawnej interpunkcji oraz inne, dość wstydliwe błędy. Docenia się wszystkie krytyczne uwagi.
Dzięki! 


14/03 Poniedziałek

Szkoda czasu na sen. To już ostatni dzień na szlaku, więc nie mogę zmarnować ani chwili. Każdy wschód słońca, gdziekolwiek jest niepowtarzalny. Takie mam przekonanie. Ale te tutaj, w Himalajach są po prostu nadzwyczajne. Dlatego nie zamierzam przegapić również dzisiejszego. Dobrze, że inni myślą podobnie. Przynajmniej czuję, że ta mania nie ogarnęło tylko mnie. Chwila na zasznurowanie, zmęczonego już, obuwia. Aparat w dłoń. Po otwarciu drzwi, lekko mroźne powietrze rozbudza nas momentalnie. Staram się nie patrzeć w stronę doliny, bo jak już tam dziś dotrzemy, to górska cześć przygody się skończy. I będzie nam bardzo przykro. Ale, ponieważ mamy jeszcze cały dzień, postanawiam skoncentrować się bardziej na widoku w drugą stronę. Góry dziś spały pod puchową pierzyną. Bardzo leniwie się z niej wygrzebują. Ale słońce, nie pozostawia im wyboru. Wyciąga najwyższą Annapurnę z chmurowej pościeli i odzianą tylko w śniegową piżamę, stawia tuż przed nami. Bardzo podoba mi się miejscówka, którą mamy w tym teatrze. Pozwala nam patrzeć na tą odsłonę siedząc tuż przy scenie.
Sister! Come! – woła dziewczyny pani Nepalka. Chce pokazać im jak się przyrządza prawdziwe, tutejsze śniadanie. Kuchnia, którą my nazwalibyśmy w europejskim stylu, budką take-away, jest w zasadzie otwarta dla każdego, kto ma ochotę wściubić swój nos. Wszystko przyrządzane jest na oczach wygłodniałych wędrowców. W pomieszczeniu obok produkuje się masło. Wszystko na stole pachnie wyśmienicie. A smażone jajko z miodem i tybetańskim chlebkiem smakuje wręcz wybornie. Ostatnie spojrzenie na lokalny folklor z okna sypialni. Pamiątkowe uściski z panią – ‘managerką’ lodgy, i ścieżka zaczyna nas prowadzić w nieuniknioną stronę powrotu w doliny.
Idziemy najwolniej jak potrafimy. Biki też rozumie. Nie pospiesza, nie zostawia nas w tyle. Zatrzymujemy się gdzie tylko możemy, żeby nacieszyć oczy i pocieszyć serce. Zazdrościmy turystom, którzy mijają nas idąc w przeciwnym kierunku. Dopiero zaczynają. Ech, pewnie się z nami nie zamienią. A może powinniśmy spróbować…
Kilkaset metrów niżej, przechodzimy przez dużą wieś. Są już nawet drogi dojazdowe. Szkoła na skraju zbocza przyciąga moją uwagę. Dzieci biegają przed budynkiem. Nie wytrzymałbym długo skoncentrowany na lekcjach, mając widok na świętą górę za oknem klasy. Ptaki łowne, które Anglicy określają mianem ‘birds of pray’, robią równie spore wrażenie, latając tu stadami. Zapewne ma to związek z łatwiejszym polowaniem. 
Pół godziny później, ścieżka staję się znów bardzo stroma w dół. Z pomiędzy drzew prześwituje już widok doliny. Szeroki tor koryta rzeki, meandrujący z prawa na lewo, przypomina o zbliżającej się porze deszczowej. Teraz to zaledwie mały potok. Za dwa, trzy miesiące będzie to rwąca brzegi, górska rzeka.
Biki, jeśli kiedykolwiek tu wrócimy, to bierzemy Ciebie za przewodnika – stwierdziliśmy jednogłośnie. Odpowiedz Bikiego nas nie zaskoczyła. – ‘Why not?’ Było by miło. Już od pewnego czasu rozmawialiśmy, gdzie poszlibyśmy następnym razem. Co do jednego się zgadzamy. Jeśli powrót, to na pewno na dłużej i prosto w góry.
Bus już czeka. Kierowca oczekując nas zdążył się wyspać. Teraz droga do Pokhary. Tam nocleg i jeden dzień odpoczynku. Na szczęście to jeszcze nie koniec. Jeszcze przed nami dolina Kathmandu i jej niesamowite i magiczne miejsca. Góry, przez następny tydzień będziemy podziwiać już tylko z dystansu. Ale czujemy, że dużą ich część zabieramy ze sobą. Na pewno na zdjęciach i w sercach. Nie zapomnimy również niesamowitych ludzi, których tu spotkaliśmy i dla których na zawsze będziemy mieli ogromny szacunek.
Pakując się do pojazdu spoglądamy jeszcze raz na strome schody pod górę. Nie znienawidziliśmy ich, jak podejrzewałem pierwszego dnia. Teraz nie sądzę, że można je było w ogóle znienawidzić skoro prowadzą do tak niesamowitych miejsc. Ja się z nimi zaprzyjaźniłem, reszta je polubiła. 
Do zobaczenia Himalaje! Tymczasem Fish Tail i siostry Annapurny! Do następnego spotkania!
Bus rusza powoli, trąbiąc na nadjeżdżających motocyklistów. Zapada znacząca cisza... 

LINK do wszystkich zdjęć.

Koniec.  :)

niedziela, 3 kwietnia 2011

Nepal - 13 Marca, Niedziela


13/03 Niedziela

Dziś idziemy około 6 godzin –  informuje Biki, popijając poranną lemon tea. Najpierw bardzo strome zejście a potem z powrotem na wysokość powyżej 2000 m.n.p.m. Przywykliśmy już. Nie robi to na nas specjalnego wrażenia. Czujemy, że aklimatyzacje mamy już w pełni za sobą. Na ironię losu, przyzwyczajamy się do najtrudniejszego tuż przed końcem. 
Przy śniadaniu jestem jakby nie obecny. Może to przez to, że znowu wstałem przed wschodem słońca i przed oczami mam jeszcze ‘dach świata’, budzący się do dzisiejszego podpierania nieba. Myśl o zostaniu tu na dłużej, przechodzi przez moją głowę coraz częściej. I mam wrażenie, że nie jestem odosobniony w tym pragnieniu.
Obserwacja wsi o poranku staje się powoli moim hobby. Przed śniadaniem udaje nam się zrobić szybki obieg z aparatem w ręku. Spokój i cisza działają wręcz magnetycznie a zarazem niezwykle kojąco. Ludzie żyją tu, dzierżawiąc skrawki od matki przyrody, będącej niezwykle wyrozumiałą o tej porze roku. Ale wszystko ma tu jakby napis ‘tymczasowe’. Mam wrażenie, że to nie ludzie decydują, czy osiedlą się tu na dłużej. To raczej Himalaje są im chwilowo na tyle sprzyjające, że dzielą się swoimi zasobami i nie nękają zbytnio swoją siłą. Ale to może się szybko zmienić . Jeden wstrząs może odebrać ludziom wszystko, co ‘pożyczają’ od gór.
A ludzie tu są niezwykli. Po drodze mijajmy dzieciaki, które podziwiamy chyba najbardziej. Maszerujące po swoją przyszłość, do szkoły, która położona jest niejednokrotnie wyżej, niż większość z nas kiedykolwiek weszła po schodach. Inne, odrabiające lekcje w miejscach, gdzie ja nie mógłbym się skupić.
Wytrwałość i ciężka praca to wartości, które Nepalczycy mają niemalże wypisane na czołach. 
Dzisiejsza droga jest bardzo przyjemna. Przepiękny widok za plecami. Nie mniej okazały przed nami. Kolejne schody w dół, a potem w górę pokonujemy niepostrzeżenie. Większą uwagę zwracając na otoczenie, skoro wysiłek już nie przeszkadza. Życie toczące się w mijanych wioskach buduje w mojej wyraźni obraz historii tego regionu. Jedni zajmujący się zwierzętami, inni produkujący materiały, a inni uprawiający skrawki ziemi. Wszyscy razem przyczyniający się do istnienia wiosek dookoła. Wiszące mosty pomiędzy wsiami nie są jedynym, co je łączy. 
Południową przerwę na herbatę przekornie rozpoczyna butelka coca-coli, której nie mogliśmy się oprzeć. Wyszło nasze przywiązanie do ‘uciech’ cywilizacyjnych
Podczas dalszej wędrówki Biki opowiada nam o ludziach, którzy zginęli pod lawiną błotną zeszłego lata. Wciąż widać miejsce, gdzie wcześniej stały domy. Patrząc na tarasy przygotowane pod tegoroczne uprawy, myślę znowu jak zależny los mają ci biedni farmerzy. Nie jest łatwo tu planować przyszłość. Kobieta, którą fotografuję po drodze, ma w oczach duże zmęczenie, ale zarazem spokój. Zastanawiam się jak to możliwe, żeby czerpać radość z tak dużego wysiłku. Codzienność tu jest związana z ogromną pracą.
Gdy po sześciu godzinach marszu, wieczorem docieramy do Pittam Deurali dowiadujemy się, że wioska nie ma dostępu do bieżącej wody. Najbliższe jej źródła znajdują się o pół godziny drogi w dół stromego zbocza. Jest nam oczywiście zaproponowane umycie się w wiadrze wody każdy, ale mając na uwadze fakt, iż nie było łatwo ją tu dotargać, rezygnujemy uprzejmie. Jednakowoż, postanawiamy wspomóc właścicielkę lodge w inny sposób. Urządzamy sobie party tzw. ostatniego wieczoru. Goliat idzie sprawdzić czy znajdzie się 7 piw, które jeszcze nie wyszły z daty. Oczywiście nie jest łatwo takowe znaleźć. A dziewczyny wybierają kilka paczek chipsów. Wszystko razem, dzięki narzuconej marży kosztuje tyle, że jest jednocześnie dużym wynagrodzeniem dla naszych gospodarzy. Przynajmniej tak możemy pomóc, nie zostawiając zbyt dużego napiwku, który wbrew pozorom nie jest mile widziany.
Wieczór spędzamy bardzo przyjemnie. Dwa nietoperze, polujące na ganku tuż przed naszymi pokojami, sygnalizują nam, że jest już dosyć późno. Budzik nastawiony na 'tuż przed świtem' i suwak śpiwora podciągnięty do samej góry kończą dzień.

Aha, zapomniałem dodać, że Biki ograł mnie jeszcze w szachy, do stanu końcowego 3 do 10 dla niego. Po czym wyjawił beztrosko, że pierwsze trzy razy dał mi wygrać, żebym się nie zniechęcił za szybko... ehh.

C.D.N.
Pozostałe zdjęcia - tu. 

czwartek, 31 marca 2011

Nepal - 12 Marca, Sobota


12/03 Sobota


Jest 5.45 rano. Nie śpię już od jakiegoś czasu, bo co wyściubię nos ze śpiwora, to zimny wiatr hulający po naszym pokoju zamraża mi go do tego stopnia, że się budzę. Więc leżę patrząc w sufit, czekając aż się trochę rozwidni. Pójdę porobić zdjęć o świcie. Lepsze to niż leżenie.
5.47. Nie mogę uwierzyć własnym zmysłom. Ale chyba nie jestem odosobnionym przypadkiem, bo słyszę jak wszyscy w pokojach dookoła nagle obudzili się i zaczęli krzątać. Powoli dociera do mnie, że głuchy huk, który słyszałem i ruch łóżka, który odczułem i który przeszył mnie niczym dreszcz, może być tylko jednym. Wstaje, zakładam buty, kurtkę i wychodzę. Zabieram ze sobą aparat. Jest mroźno ale znośnie. Po nocnych opadach śniegu pozostaje już nie duży ślad. Na dole spotykam Bikrama. Pytam, czy często zdarzają się tu takie wstrząsy. Biki potakuje głową i odpowiada, że to raczej normalne. Dla mnie raczej nie. To dziwne uczucie bezradności, gdy ziemia trzęsie się pod nogami, chyba nigdy nie będzie dla mnie normalnością. Na szczęście, tym razem nie było zbyt silne. Taki mały szturchaniec od matki ziemi na pobudkę.
Jakby na pocieszenie, dane nam jest, także niewątpliwie od matki ziemi, zjeść śniadanie w najbardziej widowiskowym miejscu z możliwych. Zasiadamy przy stole wystawionym na zewnątrz schroniska i nie odrywając oczu od widoku srebrzystych gór, zajadamy się tybetańskim chlebkiem. Świeżo upieczonym i pachnącym.
Potem droga przez fragment dżungli. Las rzeczywiście wygląda inaczej. Ponad nami przeskakują, z gałęzi na gałąź, małpy. Kilkaset stopni i paręnaście zakrętów dalej czujemy kolejny wstrząs pod nogami. Nie tak silny jak ten poranny, ale wciąż wywołujący w nas mieszane uczucia.
Na późny obiad docieramy do Ghandruk, jednej z większych osad w tej części masywu Annapurny. Wieś ma nawet boisko do siatkówki. Wypróbujmy je! Po kilku odbiciach worka ze śpiworem postanawiamy wrócić tu wieczorem, żeby rozegrać mecz na tzw. wysokim poziomie. Niestety, nie udaje nam się znaleźć odpowiedniej piłki, wiec w zamian, zadowalamy się wizyta w lokalnym muzeum. Przebierając się w tradycyjne stroje nepalskie, wywołujemy uśmiech nie tylko u nas samych. Po przeciągającej się sesji zdjęciowej, obchodzimy jeszcze wieś dookoła i wracamy do malowniczo położonego hoteliku, gdzie czeka na nas kolacja. Po smacznej porcji ryżu i warzyw, Biki oczywiście ogrywa mnie jeszcze raz w szachy, ustalając wynik na 3 do 5 dla niego. Niepocieszony, biorę w miarę ciepły prysznic. W oddali słychać dźwięki muzyki wygrywanej na bębnach i fletach. Uspakajające dźwięki. Zasypiam z myślą o pobudce, jak co dzień, o wschodzie.


C.D.N.
Link do pozostałych zdjęć

poniedziałek, 28 marca 2011

Nepal - 11 Marca, Piątek


11/03 Piątek

Uwaga ślisko! – krzyczy z przodu Biki, ostrzegając przed oblodzonymi kamieniami. Jest 5.30 rano. Dookoła zupełna ciemność. W przedzie migające światełka latarek wędrowców, którzy wstali wcześniej. Nasze czołówki rozświetlają jedynie kilka kroków przed nami. Trzeba iść ostrożnie. Dobrze, że nie musimy trzymać latarek w dłoni. Jest na prawdę zimno i pomimo, że strome podejście wymaga dużego wysiłku, jeszcze się nie rozgrzałem. Z każdym krokiem zaczyna się robić troszkę jaśniej.
Szybciej, bo nie zdążymy na wschód słońca – poganiam się w myślach, ale ciało odmawia. Wcale nie jest łatwiej iść bez plecaka. 
Na szczycie Poon Hill stoi metalowa wieża. Sporo osób dociera tam przed nami, wyczekując pierwszych blasków świtu. Wbiegamy po metalowych schodach, wyciągamy aparaty i czekamy. Nie długo. Już widać rozświetlone wierzchołki białego masywu Annapurny. Za chwilę słońce pokryje je złocistym blaskiem.
Jest, wyłania się wreszcie zza siedmiu gór.
Krzysiek szturcha mnie łokciem i odciąga na bok. Ma plan i da mi sygnał. Mam być w gotowości. Widok na Himalaje o wschodzie słońca jest niepowtarzalny. To, że zapiera dech w piersiach, jest tylko częścią ogromnego wrażenia, jakie wywiera chyba na każdym z nas tam obecnych.
Jest umówiony sygnał. Szykuję aparat i podążam za kolega. Kamila stoi robiąc kolejną serie zdjęć ośnieżonych szczytów. Krzysiek bierze ją za rękę, prowadzi parę kroków, po czym wyciąga coś z kieszeni i klęka. Wszystko jasne. Pocałunek, radość oraz brawa i gratulacje od przyglądających się turystów. Biki ściska ich osobiście życząc wszystkiego, co najlepsze.
Po śniadaniu wyruszamy w dalsza drogę. Przez większość czasu otaczają nas widoki na masyw szczytów Annapurny, które wydają się być w zasięgu krótkiego spaceru. Niesamowite złudzenie. Ciekawe, ilu dało się na nie złapać wierząc, że mogą tam z łatwością dotrzeć.
Miejscami ścieżkę zastawiają nam nepalskie buffalo puszczone samopas nieopodal osad. Biki poinstruował nas wcześniej, żebyśmy nie mijali zwierząt nigdy na ścieżce od strony przepaści. Staramy się, więc schodzić z drogi masywnym wołom, nie ryzykując kontaktu czy zepchnięcia. W miarę pokonywania kolejnych stromych zejść i podejść decydujemy zrezygnować z obiadu na szlaku, aby dotrzeć wcześniej na nocleg. Jak się później okazuje, jest to bardzo dobra decyzja. Pół godziny po dotarciu do Tadapani, gdzie będziemy spędzać noc, zaczyna sypać śnieg. Najpierw lekkie, a potem dosyć obfite opady. Z obawą spoglądamy na rosnącą szybko warstwę śniegu. Postanawiamy zrezygnować też z lodowatego prysznica, na rzecz spędzenia wspólnie czasu, najpierw zawinięci w śpiwory, w szóstkę w jednym z pokoi. Oczywiście po to, żeby się choć trochę zagrzać. A potem w jadalni, gdzie sprytnie ukryty po stołem piec, ogrzewa nas i pozwala dopełnić rytuałów dnia, czyli gry w szachy i karty.
Zostaniemy tu na dłużej? – pada pytanie do Bikiego, mające raczej nutkę niepokoju w podtekście.
Why not? – odpowiada, nie pierwszy już raz w sobie charakterystycznym, sarkastycznym stylu.
Ale serio, co będzie jak nas zasypie? – narastająca niepewność każe nam zapytać.
Pośpimy dłużej. – odpowiada z uśmiechem na ustach Biki, - a potem puścimy inne grupy przodem, żeby udeptały ścieżkę.
Po tej odpowiedzi czuję się spokojniej. Wypijamy przy partyjce szachów, wraz z Bikim szklankę lokalnego wina. Podawany na ciepło napój alkoholowy, bardziej przypomina sfermentowany kompot niż jakiekolwiek wino, które jak dotąd piłem. Najgorsze, że z każdym łykiem smakuje gorzej. Zapewne, dlatego raz przegrywam, ale o dziwo, raz też udaje mi się wygrać. Tak, wino zdaje się być jedynym sposobem na pokonanie Bikiego.
Gdy kładziemy się spać, około 21.00 wciąż jeszcze sypie śnieg. To będzie zimna noc.
Stan meczów szachowych: 3:4 dla Bikrama.

C.D.N.
Link do wszystkich zdjęć. 

niedziela, 27 marca 2011

Nepal - 10 Marca, Czwartek


Ciąg dalszy wędrówki. 
Zdjęcia, jak poprzednio, wszystkie pod linkiem na końcu wpisu, a poszczególne, pod słowami wyróżniającymi się kolorem.

10/03 Czwartek

Noc upływa nadzwyczaj szybko. Poranne mycie zębów w lodowatej wodzie budzi nas ostatecznie po obfitym i cokolwiek leniwym śniadaniu. Plecaki ciążą już jakby mniej, przynajmniej przez pierwsze kilkadziesiąt metrów. Potem uwagę od ciężaru, zaczynają odwracać wyłaniające się wierzchołki ośnieżonych szczytów masywu Annapurny. Jeden z nich wyróżnia się bardzo ostrymi graniami.
To Machapuchare – eng. Fish Tail – informuje Biki, - Święta góra.
A dlaczego akurat ta jest święta?
Od czasu, gdy brytyjska ekspedycja w 1957 próbowała stanąć na szczycie, górę uznano za zbyt niebezpieczną a potem zakazaną dla wspinaczy. Ogłoszono ją również świętą. – wyjaśnia Biki.
Widok jest imponujący, a jednocześnie odstraszający. Niczym ostrza brzytwy, granie Fish Tail rozcinają przepływające po niebie obłoki.
Ścieżka zaczyna się robić coraz bardziej kręta i stroma pod górę. Podejście kosztuje nas coraz więcej wysiłku. Obserwując lekkość, z jaką Biki stawia kroki po schodach pod górę, zaczynam martwić się o moja kondycje. Ale tłumaczę sobie po cichu, że on nie niesie na plecach tyle co ja. Z każdym krokiem mam ochotę zrzucić trochę balastu. Może choć częste picie wody zmniejszy trochę wagę plecaka. 
Półtorej godziny przerwy na lunch w schronisku na szlaku i dalej w drogę. Teraz przynajmniej chłodniej, bo w cieniu drzew. Ale każde kolejne stopnie schodów stają się coraz wyższe. Częste przystanki z przymusu nie spowalniają jednak zbytnio naszego tempa. Biki uprzedził nas, że całość dzisiejszej wędrówki zajmie około 6 godzin. Jak dotąd mieścimy się w planie, jeśli nie jesteśmy nawet ciut przed. Co i rusz z pomiędzy drzew wyłania się rażący bielą widok masywu górskiego. Bikram opowiada nam, które to szczyty i ich wysokość, ale zmęczenie wędrówką nie pozwala mi ich zapamiętać. Jak on to robi, że się nawet nie spocił?
Późnym popołudniem docieramy do Ghorepani – jednego z ważniejszych przystanków na szlaku wokół Annapurny. Jeszcze przed wejściem do wsi wita nas niesamowicie intensywny zapach kwitnącego wzdłuż ścieżki jaśminu. Zniewalające. Chciałoby się tam usiąść i zostać.
Ghorepani to całkiem spora osada. Około 100 zabudowań wzdłuż głównego szlaku. Schronisko (Nepalczycy i turyści nazywają je - lodge’ami), w którym Biki umówił nocleg, ma niesamowicie przyjazny klimat. Już od wejścia nasz wzrok przyciąga piec stojący na samym środku jadalni. Już wiemy gdzie spędzimy wieczór. Po wyśmienitej kolacji – Dal Bhat oczywiście, siadamy przy rozgrzanym kotle – palenisku dopijając piwo czy lemon tea i wsłuchując się w trzask palonego drewna. Bikram ogrywa mnie w szachy 3 razy, a raz, po nie małym trudzie, udaje mi się zremisować. Czyli tak jak podejrzewałem, musi być mistrzem szachowym który ukrywa się w Himalajach przed skutkami bycia sławnym. Muszę to sprawdzić przy najbliższej okazji. Ale już nie dziś, bo jutro wstajemy o 5.15 żeby zdążyć na wschód słońca na pobliskim wzgórzu (3500 m.n.p.m.) Poon Hill. Więc lepiej położę się spać wcześniej.
Stan szachowych potyczek: 2:3 dla Bikiego.


C.D.N.
Link do pozostałych zdjęć. 

sobota, 26 marca 2011

Nepal - 9 Marca, Środa.

Kolejny dzień wędrówki. Opis uzupełniają zdjęcia ukryte pod słowami- linkami. Prosimy klikać śmiało.

9/03 Środa

Rankiem dojeżdżamy z Pokhary do Nayapul. Po prawie dwóch godzinach wysłuchiwania klaksonu miło jest rozprostować nogi i zejść z ruchliwego traktu.
Biki staje jak zwykle uśmiechnięty ze swoim szkolnym plecaczkiem patrząc na nas, ‘turystów wysokogórskich’ zginających się pod ciężarem naszego trekkingowego ekwipunku. Całe szczęście, że hotel zgadza sie przechować połowę naszych rzeczy, bo targalibyśmy każdy po jakieś 15 kg. Bez większych ceregieli ruszamy szlakiem w kierunku (Tirhendhunga). Nocleg jeszcze nieustalony. Mamy zobaczyć ja nam się będzie szło. Biki dokupuje jeszcze tylko 2 pary skarpetek i żwawym krokiem wysuwa się na przód grupy. Szlak sukcesywnie wiedzie w górę. Ale spokojnie, bez ekscesów. Powolna aklimatyzacja. Białych gór jeszcze nie widać. Turystów też jakoś nie wielu. Grupka polaków, których napotykamy po drodze właśnie wraca z parodniowej wyprawy. Zmęczeni, opaleni i nieogoleni są obietnicą oczekiwanych niewygód. Spokój otoczenia i widok leniwie toczącego się życia w mijających wioskach sprawia, że można nareszcie wyciszyć myśli i skoncentrować się jedynie na kolejnych krokach po coraz to bardziej stromych schodach w górę. Ufff, robi się coraz cieplej. Biki, daleko jeszcze? Przewodnik zarządza przerwę. Siadamy przy stoliku wystawionym przed małą chatką.
Możemy zamówić cos do picia?
Why not? - odpowiada Biki w swoim ulubionym stylu.
A co najlepiej gasi pragnienie w Nepalu? – zapytałem, mając w pamięci rady afrykańskiego znajomego o gorącej herbacie na upały.
Woda mineralna – Biki odpowiada krótko ku mojej konsternacji.
A gorącą lemon tea?  - drążę temat…
Why not – ucina Biki. Też OK.

Po kolejnych dwóch godzinach marszu docieramy do wioski wcześniej przez niego wskazanej. Jej nazwa to Tirhendhunga. Kilka zabudowań gospodarczych, dom gościnny i jadalnia przed nim. Mieszkańcy uśmiechają się do nas sympatycznie.
Tu się zatrzymamy na noc – obwieszcza Biki. Zanosimy plecaki do prowizorycznych pokoi, a raczej boksów przedzielonych płytami. Odnajdujemy prysznic i toaletę i siadamy na ławeczce ściągając ciężkie, ukurzone buty. Podczas obiadu dowiadujemy się więcej o Bikramie. Będąc parę miesięcy po ślubie nazywa swoja żonę ‘My Love’. Podczas gdy on oprowadza turystów na szlakach, ona uczy się w stolicy gdzie oboje mieszkają. Ile macie rodzeństwa? – rzuca pytanie Biki. Rozczarowany naszymi odpowiedziami obwieszcza dumnie, iż on to ma 7 sióstr i 6 braci. Nie dajemy rady go przebić nawet sięgając do naszych przodków.
Biki, a co masz w tym szkolnym plecaku? I gdzie jest twój ekwipunek na tą wyprawę? – Biki uśmiecha się. Otwiera plecak i wyciąga karty do gry i drewniane pudełko szachów. Plecak wydaje zmniejszyć o połowę swoją zawartość. Nie do wiary. Pozostała połowa to zapewne zakupione skarpetki i kurtka, którą miał na sobie dziś rano.
Od dziś rozpoczynamy nasze wieczorne potyczki szachowe. Wygrywam na początek 2 razy ciesząc się, ale jednak wyczuwając podstęp.
Wieczorem czeka nas jeszcze jedna niezaplanowana atrakcja. Podczas gdy siedzimy na werandzie obserwując małpy zakradające się po susząca się kukurydzę, zagaduje do nas chłopak. Hugo, tak ma na imię anglik, który chce nam pokazać okoliczną szkołę. Ruszamy bez namysłu. Stromo pod górę. 10 min podejścia i Hugo zaczyna opowiadać: ‘przyjechałem tu, jako wolontariusz, żeby uczyć angielskiego’. Liczy, że pomoże mu to dostać się do brytyjskiej armii, przez którą został tu skierowany. Ma już za sobą prawie trzy miesiące pobytu i szykuje się niebawem do powrotu. Słysząc jak rozmawia z tubylcami w ich rodzimym dialekcie, po czym kokieteryjnie zaprzecza, że potrafi rozbraja nas całkowicie. Szkoła ufundowana przez stacjonujące w UK nepalskie oddziały Ghurków robi na nas duże wrażenie, ale niestety pod względem nie przystosowania i podstawowych braków. Hugo sam opowiada ile czasu zajęło mu zbijanie do kupy półek na książki w powstającym pokoju bibliotecznym. Narzeka na brak zaangażowania i pomocy ze strony tamtejszych nauczycieli i władz. Mówi, że niektóre z dzieci muszą dosłownie wspinać się do szkoły po 2-3 godziny dziennie i tak niemalże każdego ranka.
Na koniec oczywiście bierzemy od niego namiary mailowe. Robimy pamiątkowe zdjęcie i zostawiamy symboliczny datek na wyposażenie obiecując przesłanie choć kilku książek, których dzieci i nauczyciele potrzebują najbardziej. Żegnamy się po zmroku, dziękując mu za tak miłe przyjęcie i w myślach zazdroszcząc mu jego przygody.
Biki czeka na nas grzejąc się przy ogniu. Proponuje kolacje – oczywiście ‘dal bhat’ – danie kuchni nepalskiej. Po krótkim kursie tradycyjnego sposobu jedzenia, wszyscy radośnie oddajemy się rozkoszy mieszania rękami w talerzu pełnym ryżu, zupy z tutejszej soczewicy, odmiany curry oraz smażonych szpinaków, ziemniaków, kalafiorów itp. Zaprawdę, powrót do dzieciństwa. Tylko dlaczego, wszyscy inni turyści używają sztućców. Wyraźnie nie wiedza jeszcze o ile lepiej smakuje prosto z ręki.

C.D.N. 

LINK do wszystkich zdjęć.

Nepal - 8 Marca, Wtorek.

Choć nasze nogi stąpają już po angielskiej ziemi, nasze głowy wciąż bujają w obłokach Himalajów. Więc póki jeszcze ciepłe i świeże, wklejać zaczynamy tu relację. Kolejne dni w osobnych postach postaramy się zobrazować też zdjęciami. Na początek, początek...;)
Zapraszamy do obejrzenia zdjęć po kliknięciu na słowo - link oraz wszystkich razem po kliknięciu odnośnika na końcu wpisu.


8 Marca,  Wtorek

Pozwólcie, że przedstawię wam przewodnika – powiedział Mani, właściciel agencji turystycznej gdzie dogadaliśmy się, co do trekku. To jest Bikram. Będzie was prowadził przez następne 6 dni na szlaku. Dwudziestosześcioletni chłopak ubrany w spodnie na kant, brązowe mokasyny i pasiastą, ‘wyjściową’ koszulę, mówiący dość dobrze tzw. komunikatywnym angielskim uśmiechnął się i uścisnął dłoń każdemu kolejno. To spotykamy się jutro po śniadaniu – powiedział. Będzie bus. Pojedziemy do Pokhary.
Następnego dnia przed nami około sześć godzin jazdy. Bikram pojawia się rano w spodniach, już nie zaprasowanych w kant, t-shirtcie i adidasach. Na plecach ma mały ‘szkolny’ plecak i uśmiech na twarzy z dnia poprzedniego. Po drodze usypia niczym dzieciak. Czas w busie japońskiej produkcji, aczkolwiek niewyposażonym w pasy mija nadzwyczaj szybko. Nerwowe momenty i ciągłe trąbienie na wąskiej, wiodącej przez większość z 200 kilometrów tuż nad przepaściami drodze, nie pozwalają zbytnio rozluźnić mięśni. Na szczęście kierowca i jego młodociany pomocnik wydają się być dość zrównoważonymi i nie szarżują zbytnio. Nasza szóstka spogląda na siebie tylko od czasu do czasu podczas wyprzedania ciężarówki na trzeciego czy czwartego. I tak aż do Pokhary z małą przerwą na lemon tea i przydrożne siku.
Po przyjeździe pytamy Bikiego (tak kazał na siebie wołać) żeby zabrał nas na jakieś jedzenie. Widząc naszą reakcję, po tym jak polecił nam rozgościć się się we włoskiej knajpie, natychmiast zabiera nas do kolejnej, ale już bardziej nepalskiej. W końcu dajemy my mu do zrozumienia, że nie jesteśmy jak inni typowi turyści. Przynajmniej nie do końca.
Biki, poleć nam jakieś Nepalskie jedzenie proszę. Co powiesz na Momo?
- Momo nie jest nepalskie - odpowiada uprzejmie Biki.
- Naprawdę?, A Curry?
Uśmiech Bikiego mówi wszystko. Zamówcie co wam smakuje – zapewne ciśnie mu się na usta. Przy jedzeniu otwiera się bardziej na dalsze przepytywanie. Mówi, że nie lubi turystów z Chin i z Indii. I nie pije w pracy – tłumaczy, gdy oferujemy my mu butelkę lokalnego Tuborga. Powoli sączy lassie – mleczny napój owocowy przypominający w smaku milkszejka tyle, że dużo lepszy. Po powrocie do hotelu następuje małe nieporozumienie, co do wymiany waluty. Biki nie czuje się komfortowo w pozycji pośrednika. Z nieuzasadnionym poczuciem winy żegna się z nami życząc spokojnej nocy. Z podwórka dobiega głośny turkot generatora prądu. Ciepło i obiecany poranny widok gór z okna nie pozwalają nam usnąć niecierpliwi tego, co będzie dalej.